czwartek, 24 września 2009

Dziennik z podróży

Otworzylismy wspolnie nowego bloga, aby na biezaco udostepniac tworzony przez nas dziennik. Mozna to traktowac jako dalsza czesc tego bloga, choc i na tym blogu byc moze cos sie jeszcze pojawi.

Oto adres: http://rtwrtw.blogspot.com/

Zainteresowanych zapraszam.

Przepraszam za brak polskich liter. Nie mialem czasu konfigurowac ustawien klawiatury w kawiarence.

środa, 16 września 2009

Jeszcze kilka dni...

[ Przepraszam że tak pusto u góry - obrazki są, ale na dole ;) ]

I oto jeden z ostatnich wpisów na blogu. Mamy dziś wtorek wieczór, ostatni tydzień praktyk. Na firmowym kalendarzu widnieją dwa kolorowe prostokąciki: w czwartek spotkanie 1:1 z hostem - podsumowanie praktyk, w piątek spotkanie z Intern-Teamem na powiedzenie sobie Bye-Bye i oddanie badge'y - umożliwiających poruszanie się po campusie. W poniedziałek lot do Los Angeles, wieczorne spotkanie z Karolem, kima w hotelu, a we wtorek spotkanie z Szymonem na lotnisku i lot na Tahiti - pierwszy z składających się na naszą wielką podróż. Zanim jednak to się wydarzy trzeba jeszcze kilka innych spraw zamknąć. Wpakować wszystkie rzeczy których nie będę potrzebował (trochę ciuchów, laptop, drobne upominki) w karton i wysłać do Polski, przelać z tego chorego systemu do Polski resztkę kasy która została po opłaceniu podróży, no i może jeszcze ostatnie zakupy uzupełniające zestaw rzeczy które mieć w podróży powinienem. Mimo to trochę spraw zamkniętych nie będzie - jako że przez 3 tygodnie nowego semestru nie pojawię się na uczelni, a właściwie to mam nie do końca jasną sytuację. Nie wspomnę nawet że krótki czas rejestracji do grup ćwiczeniowych dopadnie mnie na... Wyspie Wielkanocnej. Przeczytałem że mają dostęp do internetu, ale tylko w jednym miejscu. Świetnie, ale w końcu:

„Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.”

Na ten moment już pierwsza część naszej wycieczki jest dość dobrze zaplanowana, gdzie przez pierwsza część rozumiem "wyspy mniejsze". W skład naszych "wysp mniejszych" wchodzą wyspy północnej i południowej Polinezjii Francuskiej oraz Wyspa Wielkanocna, w przeciwieństwie rzecz jasna do "wysp większych", czyli Australii oraz obydwu wysp Nowej Zelandii. Nie będę ukrywał że najbardziej cieszę się z krótkiego etapu żeglarskiego, jako że udało nam się zarezerwować na dwa dni Beneteau 40. Z góry odpowiadam na pytanie: "Tak, mniejszych nie było". I nie droczę się, jedyną inną łodzią którą mieliśmy możliwość wyczarterować był Oceanis 423. Łódeczkę mamy odebrać w południe w jednej z trzech marin wyspy Raiatea, skąd mamy zamiar wypłynąć w kierunku Bora-Bora. Jest to jakieś 25 Mm, więc nie powinno być problemu, zwłaszcza że sprzyjać nam będą pasaty. Cały dzień drugi spędzimy pływając po lagunie i zwiedzając wyspę, a dnia trzeciego wracamy na Raiatea i w południe zdajemy łódź. Wysoce nietrywialną kwestią jest też dostanie się na Raiatea, jako że jest to dość daleko od Tahiti, tu jednak z pomocą (mamy nadzieję!) przyjdzie Vaeanu, który będzie obsługiwał nasze kursy w dwie strony. Oczywiście jeżeli ten plan się nie uda, mamy w zanadrzu jeszcze inny statek, a następnie samolot ;) Ehh, ale wszystko to wydarzy się już po mocnym starcie - czyli 4 dniowym pobycie na Wyspie Wielkanocnej. Tak na prawdę to nie do końca mogę jeszcze w to wszystko uwierzyć :)

W weekend, już po zakończeniu praktyk, myślę że znajdę chwilę żeby przelać na papier kilka szczegółów z innych planów wycieczkowych.

Ps. A tłumacząc się z pierwszego zdania tego posta: podejżewam że w czasie podróży nie będzie za dużo czasu na pisanie postów - jak i z dostępem do internetu może być krucho. Mam nadzieję że przynajmniej da się od czasu do czasu wrzucić zdjęcia i podać linka. Być może wypali plan z prowadzeniem dziennika podróży, i na wzór Kraśnego wrzucę większą opowieść już post factum. Ale to się zobaczy ;)


Benetuau 40
środek transportu

Bora-Bora
cel

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Dream Theater i inni

Refleksja wrześniowa:
Ostatnio się w pracy ciekawie zrobiło. Jako że prawie skończyłem swój główny projekt, zaczęły się poszukiwania kolejnego zadania które mógłbym wykonać przez pozostałe 4 tygodnie. Niby ok, ale tak na prawdę przecież nie skończyłem głównego projektu, tyle tylko że udało się zobaczyć "jakieś" rezultaty. Każdy kto trochę siedzi w temacie wie, że od uruchomia "wersji beta", do zakończenia wszystkich problemów związanych z projektem długa droga. A więc w tym momencie mam od groma kwestii z zakończeniem głównego projektu, a dodatkowo człowiek który wymyślił dla mnie ciekawe zadanie w jego usłudze, ciśnie mnie żeby moja praca posuwała się do przodu, bo przecież zostały już tylko 3 tygodnie. No właśnie, 3 tygodnie. Czas płynie niesamowicie szybko tutaj. Czy Wy jesteście świadomi że koniec wakacji się zbliża? :( A z końcem wakacji zbliża się kolejny temat: sesja poprawkowa, co sprawia że muszę pisać w domu TRZECI projekt na zaliczenie TAWu (tworzenie aplikacji wielowarstwowych). Bez komentarza, siedzę w pracy nad dwoma projektami, mając z każdego dość pracy żeby wypełnić mój dzień, a kiedy już wrócę do domu, siadam nad kolejnym.


A teraz już właściwa notka:

27 Sierpnia razem z Pablo i Rodrigo wybraliśmy się na wyczekiwany koncert w ramach trasy Progressive Nation Tour, której organizatorem i główną gwiazdą jest Dream Theater. Zespół zapewne nie jest znany osobom nie gustującym w rockowo-metalowych brzmieniach, ale warto wspomnieć że jest to jeden z najważniejszych zespołów współczesnego rocka/metalu, a w szczególności ich progresywnych odmian. Zatem kto chce zdobyć trochę więcej background'u zapraszam choćby na wikipedię. Dużym zaskoczeniem była wielkość sali w której koncert się odbywał. Kiedy zespół pokroju DT daje koncert w dowolnym kraju innym niż USA, dzieje się to najczęściej na stadionach lub wielkich salach koncertowych, a widzów jest co najmniej kilkanaście tysięcy, nasz koncert miał natomiast miejsce w średniej wielkości teatrze. Wszystko to sprawiało, że artyści wydawali się dużo bardziej osiągalni i nie było czuć w całym wydarzeniu ani szczypty gwiazdorstwa. Podobna zależność działa zresztą w drugą stronę. Dużo bardziej klimatyczne (bo kameralne) są polskie koncerty naszych gwiazd, np. Behemoth czy Vader, które znów amerykanom muszą wydawać się tak odległe jak nam DT (choć skala może nie ta).


Pierwszym zespołem który zagrał tego wieczoru był Scale The Summit. Gra w tej kapeli kilku młodziutkich chłopaczków, którzy dali dość mocno czadu. Zaprezentowali instrumentalny, progresywny, nowoczesny metal - ach te przymiotniki w nazwach gatunków :). Instrumentalny oznacza tyle że na prawdę nie mają wokalisty, co w tej stylistyce jest dość rzadkie. Z boku próbka muzyczna. Zdecydowałem że w pierwszej kolejności będę zamieszczać próbki z YouTube, które w odróżnieniu od nagrań z mojej kamery mogą być z dobrym efektem przesłuchane przez każdego kto ma na to ochotę. Filmiki z mojej kamery mogą mieć wartość tylko dla największych wyjadaczy, ale i dla nich coś się znajdzie poniżej ;)


Kolejnym zespołem był Bigelf. Na moje ucho był to lekko progresywny stoner rock, czyli taki dość ciężki hard rock z zacięciem rock&roll'owym. Zespół się bardzo fajnie prezentuje na żywo, muzycy z widoczną swobodą odgrywają swoje kawałki i dobrze się przy tym bawią. Wokalista bardzo pozytywnie zaskakiwał, zawsze trafiając w odpowiednią nutę, i to nie tylko przy użyciu swojego głosu, ale również pianina i keyboardu'a. Co tym bardziej zaskakiwało, jako że bardzo często wykorzystywał wszystkie trzy środki wyrazu na raz. Cały zespół wyglądał trochę jak nie z tej epoki, długie kłaki, gitarzyści i perkusista w skórach, a wokalista w cylindrze i marynarce :D Z boku macie teledysk w którym zaprezentowali się praktycznie identycznie jak na koncercie. Kawałek z teledysku dość toporny, ale przynajmniej część moich odczuć może przybliżyć :) Dla smakoszy o bardziej wysublimowanych gustach, radzę poszukać głębiej na YouTube.


Zespół trzeci, już dość popularny, czyli Zappa plays Zappa. Przyznaję się bez bicia że twórczości Franka Zappy nie znam, ale wyczytałem że powyższy zespół założył najstarszy syn Franka aby grać kawałki ojca. Pod względem kunsztu muzycznego na pewno ZPZ przewyższał dwa wcześniejsze zespoły, prezentował bardzo złożone kompozycje zagrane przez 9 bądź 10 muzyków. Wystarczy wspomnieć że podczas swojego setu trwającego ponad godzinę, zagrali 4 kawałki :D W tym wyliczeniu sola wliczam oczywiście do utworów podczas których były grane. Nie dajcie się zwieść wrażeniu że muszą być to majestatyczne tasiemce, bo całość była raczej lekkostrawna. Nie umiem określić jaki gatunek to był, bo się zupełnie na tym obszarze rocka nie znam. Przez pierwszą połowę koncertu słuchając muzyki która fragmentami przypominała podkłady kreskówek miałem mieszane uczucia, ale w drugiej połowie zaczynałem mieć jakąś ideę o co w tym wszystkim chodzi. Na pewno bardzo istotną częścią są teksty, które musiałbym bym zgłębić osobno. Na pierwszy rzut oka wydają się na prawdę ciekawe, niegłupie, a do tego napisane z ogromnym poczuciem humoru. Próbka z YouTube z boku.


No i czas na gwiazdę wieczoru, czyli Dream Theater. Zacznę może od tego, że wielkim fanem DT nigdy nie byłem, przy czym raczej nie z powodu smaku, a z lenistwa. Są takie zespoły, o których wiadomo że tworzą dobrą muzykę, jednak czasu i chęci brakuje żeby sięgnąć i przetrawić ich dzieła. Dzięki Maciejowi (Pozdrowienia!) już dawno temu wchłonąłem dwa krążki: Train of Thought oraz Octavarium, reszty niestety za młodu (kiedy "aktywnie" słuchałem muzyki) mi się nie udało, a ostatnio to już co najwyżej czasem wrócę do dawno przesłuchanych płyt. Koncert DT stał się wspaniałą okazją aby trochę zmienić swoje postępowanie i poodkrywać nowe muzyczne regiony. Tak więc przez 2 tygodnie przed koncertem w pracy i po pracy starałem się słuchać DT ile się dało, aby zaznajomić się możliwie z jak największą ilością utworów. Czasu oczywiście nie starczyło żeby poznać dobrze całość (10 studyjnych nagrań! I to jakich!), ale do listy albumów z którymi czuję się komfortowo dołączyły Images and Words, Six Degrees of Inner Turbulence oraz Systematic Chaos. Dzięki krążkowi Greatest Hit (...and 21 Other Pretty Cool Songs) zaznajomiłem się też z kilkoma częściej granymi kawałkami z reszty płyt, i tak uzbrojony poszedłem na koncert.


Koncert mnie nie zawiódł, ponad połowę utworów dobrze kojarzyłem, co z pewnością ułatwiło odbiór i dobrą zabawę. DT zagrał 8 kawałków + duże, kilkuczęściowe solo Rudess'a (keyboard). Wszyscy muzycy włącznie z wokalistą byli w formie, potknięć nie było, choć może spektakularnego show też nie. Trzeba jednak zaznaczyć że standard jest tak wysoko postawiony, że standardowe show jest na prawdę satysfakcjonujące dla mnie, jako "nowicjusza". Wirtuozeria muzyków nie objawia się tylko w "solówkach", bo pasaże które w wypadku innych zespołów byłyby "solówkami", tu są standardowymi częściami utworów. Za to jeżeli chodzi o prawdziwe sola, to muzycy DT pokazali najlepsze co na żywo do tej pory widziałem. Często jest tak że prawdziwe improwizacje nawet dobrych muzyków nie są satysfakcjonujące,
czego nie można powiedzieć o Petrucci'm czy Rudess'ie. Ich wstawki są nie tylko pokazem jak szybko człowiek może przebierać palcami, bo melodie są zawsze dobrze wkomponowane w utwór a opanowanie instrumentu (nie tylko o szybkość mi chodzi) jest na najwyższym światowym poziomie. Podsumowując, swój pierwszy koncert DT wspominam bardzo dobrze i z pewnością przy najbliższej okazji będę starał się to doświadczenie powtórzyć. Tymczasem jeżeli jeszcze twórczości DT nie znacie, a dźwięk gitary was nie odrzuca, to zachęcam do zapoznania się!

A poniżej dwa filmiki z mojego aparatu. Jeżeli ktoś jest zainteresowany to mam dużo więcej materiału, ale raczej nie ma sensu wrzucać całości na bloga.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Hang Gliding revisited

W ostatnią niedzielę zawitaliśmy ponownie na pustynne tereny na południe od San Francisco Bay Area, aby spróbować lotniarstwa. Z wizyty jestem jak najbardziej zadowolony, zrobiłem wyraźne postępy, a co najważniejsze - nie ostygł mój zapał do tego sportu. Tym razem już większość prób była udana, choć wiatr bywał dość złośliwy. Udało mi się zrozumieć i dobrze opanować tajniki dobrego startu, co dało dużo satysfakcji. Chciałbym przeprosić wszystkich którzy oczekiwali od drugiej lekcji podniebnych akrobacji, mam niestety świadomość że filmik zmieszczony powyżej jest dla widza siedzącego przed komputerem dość nudny. Jednak nawet zlecenie z tego małego wzgórza wymaga kilka godzin praktyki, nie mówiąc tu o poważnym lataniu. Muszę się przyznać że na ten moment nie umiem precyzyjnie lotnią skręcać, co przy nagłym bocznym wietrze który się wczoraj pojawiał by się zdecydowanie przydało. Efektem powyższego były dość częste, lecz nie tylko moje, kraksy. Znów nasuwa mi się podobieństwo do żeglarstwa - nie sposób bez wcześniejszej praktyki trzymać łodzi żaglowej na kursie, podobnie sprawa wygląda z lotnią. Ale dość gadania.

I jeszcze jedno: ostatnio na blogu spadła częstotliwość postów, jako że dzieje się po prostu trochę mniej. Musiałem się wziąć za projekt na uniwerek, co odbija się na mojej aktywności weekendowej. Mimo to w czwartek razem z Rodrigo (Wenezuela) i Pablo (Argentyna) idziemy na koncert Dream Theater - więc może też jakaś krótka notka tu znajdzie swoje miejsce. Poza tym być może zrobimy dużą czterodniową wycieczkę Las Vegas + Grand Canyon za dwa tygodnie, ale mówię to bardzo w trybie przypuszczającym. Z innych nowości, wszystko wskazuje że uda się zarezerwować na 3 dni jacht żaglowy (jakieś Beneteau), i zrobić z jego użyciem wycieczkę Raiatea -> Bora Bora -> Raiatea. W najbliższych dniach powinienem już mieć szczegóły więc pojawi się post o aktualnym stanie przygotowań na nasz duży objazd.

środa, 19 sierpnia 2009

De Young Museum i inne

Podczas któregoś z ostatnich weekendów miałem okazję odwiedzić De Young Museum w San Francisco. Położone jest ono w Golden Gate Park, który sam z siebie jest piękny, a zawiera również w sobie mnóstwo ciekawych miejsc. Mam nadzieję że uda się jeszcze tam wrócić i zobaczyć inne atrakcje, ale z tego co już widzieliśmy, chciałbym pokazać wam najbardziej okazałe i absorbujące uwagę dzieło. Od razu zaznaczam że było wiele innych ciekawych eksponatów, ale w ogólności nie robiłem im zdjęć.

Ale spójrzcie za to na tych kilka, którego zrobiłem:

A kręgosłup w środku katedry jest prawdziwy... Pracownik muzeum nie umiał dokładnie powiedzieć skąd artysta go wziął. A Artysta swoją drogą, pozwolę sobie wspomnieć, jest "lokalny", bo mieszkający w Sacramento.

Poza De Young Museum odwiedziliśmy również tamtym razem Haight St, czyli kolebkę Hippies, oraz zjedliśmy obiad w prawdziwej japońskiej restauracji w japońskiej dzielnicy SF.

Na najbliższą niedzielę kroi się powtórka hang glindingu, a w międzyczasie również główna podróż jest przeze mnie, Szymona oraz Karola organizowana, więc na ten temat na pewno również niedługo pojawią się konkretniejsze wpisy.

piątek, 14 sierpnia 2009

Wieczorny rejs po zatoce

Dziś krótka notka bez zbędnego rozpisywania się. I tak nikt tych długich nie czyta ;)

Pewien czas temu Google raczył zrobić nam przyjemność i zabrał nas na rejs po zatoce San Francisco. Po południu podstawiono autobusy, po drodze zachaczyliśmy jeszcze o siedzibę YouTube'a, i niedługo potem byliśmy już na wybrzeżu SF. Łódeczka, nie ma co ukrywać, dość duża :) Całej niestety nie zwiedziłem, ale nasza impreza rozgrywała się na dwóch piętrach, na których i tak znaleźć można było wiele rzeczy których zwykle się na łodziach się nie znajduje. Na pierwszym piętrze impreza "rozgrywała" się przy użyciu orkiestry, a także parkietu oraz baru, na drugim natomiast, za "rozgrywanie" imprezy odpowiedzialne było kasyno. Poza tymi kilkoma rozrywkami rejs oferował również piękne widoki oraz możliwość rozmowy z kilkoma ważniejszymi postaciami Google'a. Rozmowy z dwoma VP o naszych projektach, a także o tym, co w najbliższych latach przyszłość do światka IT przyniesie, to jest to, co chyba najlepiej mi zapadnie w pamięć z całego wieczoru.

Choć widoki też były ładne:


środa, 5 sierpnia 2009

Hang Gliding, czyli czas sobie polatać!

W końcu przyszedł czas na zapowiadaną notkę z nauki latania na lotni! Oto i ona:

Jocelyn, która ujrzawszy gdzieś ofertę lekcji lotniarstwa stwierdziła - "Czemu nie! ", rozesłała maila w poszukiwaniu towarzystwa... i tak się zaczęło :) W 15 osób umówiliśmy się przed południem w niedzielę na stacji Caltrain'a w Mountain View. W pół godziny prawie wszyscy raczyli się łaskawie zjawić, co tym razem było uwzględnione. Piszę "prawie wszyscy", jako że jedna osoba gdy otrzymała od nas telefon, powiedziała do słuchawki coś w stylu "Gdzie jestem? W domu. Jeżeli po mnie podjedziecie, to właściwie chętnie pojadę"... hmm... tym bardziej że mieszkał po drugiej stronie zatoki ;)


Dojechawszy na miejsce, okazało się że adres wskazuje na jedne z wielu drzwi do dużego baraku, wkroczyliśmy więc i ujrzeliśmy pomieszczenie pełne przepięknych zdjęć z związanych z lotniarstwem - szczególnie magiczne są zdjęcia wykonywane na na prawdę dużych wysokościach, gdzie mimo to pilot lotni ma bardzo bezpośredni kontakt z - nazwijmy to tak - "światem". Przywitała nas miła starsza pani, która podsunęła do podpisania waivery, że w razie uszczerbku na zdrowiu, złamań, śmierci, strat mienia nie będziemy się nazbyt skarżyć. I na prawdę piszę tutaj zafascynowany sposobem w jaki słowo death zostało beztrosko wplecione w ten, standardowy przecież, formularz ;) Podpisaliśmy ochoczo. Po formularzach zostaliśmy najpierw uraczeni opowieścią o niej i o jej mężu, którzy latają przez praktycznie całe swoje dorosłe życie, a następnie, przechodząc do sedna, wyświetlono nam dwa szkoleniowe filmy, które odpowiadały na podstawowe pytania. Okazał się że niestety/na szczęście nie będziemy zeskakiwać z klifów, z przyczepionymi do barków skrzydłami, a jedynie próbować odbywać swoje pierwsze loty podczas zbiegania z niezbyt stromej górki. Wokoło rozległy się odgłosy zarówno ulgi jak i przekornego rozczarowania :) Czas było przejść od teorii do praktyki, dostaliśmy więc wskazówki do podróży, i wróciliśmy do samochodów aby udać się w godzinną (sic!) podróż do "idealnego miejsca do rozpoczęcia nauki lotniarstwa".

Gdy dojechaliśmy na miejsce, ujrzeliśmy wysuszone w kalifornijskim słońcu, łagodne wzgórza. Po kilku chwilach reszta samochodów dojechała i wybraliśmy się w kierunku bramy wejściowej na ten wielki teren. Jednak zanim doszliśmy, znikąd pojawiła się ciężarówka i zatrzymała się przed wejściem. Podeszliśmy więc, i zapytaliśmy czy zajmują się hang glidingiem, okazało się że nie - bo sky divingiem. Mówiąc to, kierowca pokazał palcem w niebo, gdzie jak się okazał, zaczęły się rysować kształty pięciu spadochroniarzy, z których jeden rozpoczął wykonywać właśnie jakieś dziwne akrobacji z użyciem swego spadachronu szybującego. Przeszliśmy przez bramę, i wybraliśmy się w stronę baraku przy którym zauważyliśmy 3 lotnie, a w tym czasie spadochroniarze lądowali kilka metrów od nas i serdecznie się witali :) Gdy byliśmy w połowie drogi, podjechały do nas dwa samochody terenowe zmierzające w identycznym kierunku, i dostaliśmy propozycję zrobienia safari experience, czyli podwózki na zewnątrz auta. Nie muszę mówić że z chęcią przystaliśmy :) Po dotarciu do baraków, podzieleniu nas na 3 grupy i rozdzieleniu ochraniaczy, kasków, i uprzęży, rozpoczęły się zajęcia w podgrupach.

Dwie pierwsze grupy rozpoczęły składanie swojej lotni, my natomiast, jako że nasz instruktor już prowadził tego dnia zajęcia, przeszliśmy od razu do pierwszych prób. Powiedzmy sobie jasno jakie są zasady: rzecz najważniejsza - light touch, czyli lotnią nie kierujemy tak jak kierujemy samochodem, a jedynie dajemy jej wskazówki jak ma się zachować. W praktyce się to przekłada na to, że pilot jest zawieszony na uprzęży pod skrzydłem, i właściwie nie trzyma się trójkąta sterownego, a jedynie lekkimi ruchami go odchyla w odpowiednią stronę. Nie jest to takie zupełnie oczywiste - naturalnym odruchem po oderwaniu się od ziemi, jest mocne przytrzymanie się czegoś, najlepiej czegoś co masz już prawie w dłoniach. Problem jest w tym, że gdy się skusisz, od razu lecisz w dół. Ok, spróbujmy. W cztery osoby będące w naszej grupie zadecydowaliśmy o kolejności i zaczęliśmy na zmianę pojawiać się pod lotnią. Pierwsze próby truchtu, i już czuć jak skrzydło wyrywa się w powietrze.
Gdy zrozumieliśmy, że trójkąta nigdy nie powinniśmy gwałtownie chwytać, zaczęliśmy z trochę większej górki, a nasze "loty" proporcjonalnie się wydłużyły. W tym momencie wiedziałem już doskonale że zdecydowania mi się to podoba (zrozumiałem to nawet wcześniej, gdy zobaczyłem zdjęcia w stylu tego). Po każdej próbie była analiza popełnionych błędów i plan na próbę kolejną. Dość ambitnie podeszliśmy do sprawy, i chcieliśmy maksymalnie wykorzystać dany nam czas. W sumie wykonaliśmy blisko 10 prób, z czego ostatnie są takie, jakie widać na zamieszczonym obok filmiku. Nakręciłem go podczas jednego z bardziej udanych lotów koleżanki, więc dobrze oddaje co udało nam się osiągnąć tego dnia :)

Gdy zaczęło się ściemniać, przyszedł czas na zakończenie prób. Każda grupa przeciągnęła swoją lotnię pod barak, i staraliśmy się pomóc naszym instruktorom w złożeniu lotni. Muszę tu wspomnieć, że od strony technicznej, lotnia ma bardzo wiele wspólnego z żeglarstwem. Skrzydło (czyli... sail) jest wykonane z dacronu, czyli materiału z którego się szyje żagle, a cała konstrukcja jest utrzymywana przez stalowe linki mocowane na karabińczyki, walce z zawleczkami i szekle. Przypomina wam to coś? W kwestii nazw zresztą, sail nie jest wyjątkiem, bo centralny pionowy element to kil :) itp. Pod koniec tej notki muszę wspomnieć że ten, jakże dla mnie nowy, sposób na spędzanie czasu został dopisany do dość długiej listy rzeczy TODO z dość dużym priorytetem. Zapewne postaram się jeszcze odwiedzić to miejsce podczas tych praktyk, a następnie bez wątpienia poszukam podobnego bliżej domu :) Definitely, new favourite thing to do!

Ps. I jeszcze filmik z safari experience, gdy dostaliśmy podwózkę powrotną :)