
A teraz już właściwa notka:
Pierwszym zespołem który zagrał tego wieczoru był Scale The Summit. Gra w tej kapeli kilku młodziutkich chłopaczków, którzy dali dość mocno czadu. Zaprezentowali instrumentalny, progresywny, nowoczesny metal - ach te przymiotniki w nazwach gatunków :). Instrumentalny oznacza tyle że na prawdę nie mają wokalisty, co w tej stylistyce jest dość rzadkie. Z boku próbka muzyczna. Zdecydowałem że w pierwszej kolejności będę zamieszczać próbki z YouTube, które w odróżnieniu od nagrań z mojej kamery mogą być z dobrym efektem przesłuchane przez każdego kto ma na to ochotę. Filmiki z mojej kamery mogą mieć wartość tylko dla największych wyjadaczy, ale i dla nich coś się znajdzie poniżej ;)
Kolejnym zespołem był Bigelf. Na moje ucho był to lekko progresywny stoner rock, czyli taki dość ciężki hard rock z zacięciem rock&roll'owym. Zespół się bardzo fajnie prezentuje na żywo, muzycy z widoczną swobodą odgrywają swoje kawałki i dobrze się przy tym bawią. Wokalista bardzo pozytywnie zaskakiwał, zawsze trafiając w odpowiednią nutę, i to nie tylko przy użyciu swojego głosu, ale również pianina i keyboardu'a. Co tym bardziej zaskakiwało, jako że bardzo często wykorzystywał wszystkie trzy środki wyrazu na raz.
Cały zespół wyglądał trochę jak nie z tej epoki, długie kłaki, gitarzyści i perkusista w skórach, a wokalista w cylindrze i marynarce :D Z boku macie teledysk w którym zaprezentowali się praktycznie identycznie jak na koncercie. Kawałek z teledysku dość toporny, ale przynajmniej część moich odczuć może przybliżyć :) Dla smakoszy o bardziej wysublimowanych gustach, radzę poszukać głębiej na YouTube.
Zespół trzeci, już dość popularny, czyli Zappa plays Zappa. Przyznaję się bez bicia że twórczości Franka Zappy nie znam, ale wyczytałem że powyższy zespół założył najstarszy syn Franka aby grać kawałki ojca. Pod względem kunsztu muzycznego na pewno ZPZ przewyższał dwa wcześniejsze zespoły, prezentował bardzo złożone kompozycje zagrane przez 9 bądź 10 muzyków. Wystarczy wspomnieć że podczas swojego setu trwającego ponad godzinę, zagrali 4 kawałki :D W tym wyliczeniu sola wliczam oczywiście do utworów podczas których były grane. Nie dajcie się zwieść wrażeniu że muszą być to majestatyczne tasiemce, bo całość była raczej lekkostrawna. Nie umiem określić jaki gatunek to był, bo się zupełnie na tym obszarze rocka nie znam. Przez pierwszą połowę koncertu słuchając muzyki która fragmentami przypominała podkłady kreskówek miałem mieszane uczucia, ale w drugiej połowie zaczynałem mieć jakąś ideę o co w tym wszystkim chodzi. Na pewno bardzo istotną częścią są teksty, które musiałbym bym zgłębić osobno. Na pierwszy rzut oka wydają się na prawdę ciekawe, niegłupie, a do tego napisane z ogromnym poczuciem humoru. Próbka z YouTube z boku.
No i czas na gwiazdę wieczoru, czyli Dream Theater. Zacznę może od tego, że wielkim fanem DT nigdy nie byłem, przy czym raczej nie z powodu smaku, a z lenistwa. Są takie zespoły, o których wiadomo że tworzą dobrą muzykę, jednak czasu i chęci brakuje żeby sięgnąć i przetrawić ich dzieła. Dzięki Maciejowi (Pozdrowienia!) już dawno temu wchłonąłem dwa krążki: Train of Thought oraz Octavarium, reszty niestety za młodu (kiedy "aktywnie" słuchałem muzyki) mi się nie udało, a ostatnio to już co najwyżej czasem wrócę do dawno przesłuchanych płyt. Koncert DT stał się wspaniałą okazją aby trochę zmienić swoje postępowanie i poodkrywać nowe muzyczne regiony. Tak więc przez 2 tygodnie przed koncertem w pracy i po pracy starałem się słuchać DT ile się dało, aby zaznajomić się możliwie z jak największą ilością utworów. Czasu oczywiście nie starczyło żeby poznać dobrze całość (10 studyjnych nagrań! I to jakich!), ale do listy albumów z którymi czuję się komfortowo dołączyły Images and Words, Six Degrees of Inner Turbulence oraz Systematic Chaos. Dzięki krążkowi Greatest Hit (...and 21 Other Pretty Cool Songs) zaznajomiłem się też z kilkoma częściej granymi kawałkami z reszty płyt, i tak uzbrojony poszedłem na koncert.
Koncert mnie nie zawiódł, ponad połowę utworów dobrze kojarzyłem, co z pewnością ułatwiło odbiór i dobrą zabawę. DT zagrał 8 kawałków + duże, kilkuczęściowe solo Rudess'a (keyboard). Wszyscy muzycy włącznie z wokalistą byli w formie, potknięć nie było, choć może spektakularnego show też nie. Trzeba jednak zaznaczyć że standard jest tak wysoko postawiony, że standardowe show jest na prawdę satysfakcjonujące dla mnie, jako "nowicjusza". Wirtuozeria muzyków nie objawia się tylko w "solówkach", bo pasaże które w wypadku innych zespołów byłyby "solówkami", tu są standardowymi częściami utworów. Za to jeżeli chodzi o prawdziwe sola, to muzycy DT pokazali najlepsze co na żywo do tej pory widziałem. Często jest tak że prawdziwe improwizacje nawet dobrych muzyków nie są satysfakcjonujące, czego nie można powiedzieć o Petrucci'm czy Rudess'ie. Ich wstawki są nie tylko pokazem jak szybko człowiek może przebierać palcami, bo melodie są zawsze dobrze wkomponowane w utwór a opanowanie instrumentu (nie tylko o szybkość mi chodzi) jest na najwyższym światowym poziomie. Podsumowując, swój pierwszy koncert DT wspominam bardzo dobrze i z pewnością przy najbliższej okazji będę starał się to doświadczenie powtórzyć. Tymczasem jeżeli jeszcze twórczości DT nie znacie, a dźwięk gitary was nie odrzuca, to zachęcam do zapoznania się!
A poniżej dwa filmiki z mojego aparatu. Jeżeli ktoś jest zainteresowany to mam dużo więcej materiału, ale raczej nie ma sensu wrzucać całości na bloga.
Nooo... kawał dobrego rocka progresywnego, czyli to, co wyjątkowo dobrze na mnie działa :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!!
wolę Brassensa ;)
OdpowiedzUsuń