czwartek, 30 lipca 2009

Life of a Noogler

Ten post, będący nieznacznie poprawionym sprawozdaniem napisanym 12 lipca, miał ukazać się już wczoraj, ale naszły mnie wątpliwości ile informacji stricte googlowych należy zostawić, a ile powinienem wyciąć. Poradzono mi żebym najlepiej w ogóle słowa ,,Google'' nie używał na blogu, co jednak nie specjalnie mi się podobało (na pewno z chęcią coś jednak na ten temat byście przeczytali, prawda?). W efekcie tych wydarzeń odnalazłem specjalną grupę Googlers'ów (sic!) odpowiedzialną za porady na temat (nie)stosownych informacji jakie na prywatnych blogach można o Google zamieścić. Choć brzmi to trochę paranoicznie, dobrze że tak się stało. Okazało się że zupełnie nie ma się czym przejmować, tak długo aż nie będę pisał o czymś na prawdę tajnym. Słowo confidential jest tu chyba jednak nadużywane.

Ostatnie 2 tygodnie od czasu poprzednich moich "wypocin" minęły głównie pod znakiem różnych wykładów, szkoleń, laboratoriów, grupowych spotkań z ważnymi osobami i na wgryzaniu się w sprawy zespołu i projektu nad którym spędzę kolejne 10 tygodni - choć na to ostatnie akurat czasu było najmniej ;) Na szczęście było to przewidziane z góry, nikt nie ukrywał że przez pierwsze 2 tygodnie nikt nie będzie ode mnie wymagał produktywności. Z tego też powodu niestety zdjęcia nie są zbyt urozmaicone - poproszono nas o niewykonywanie zdjęć wewnątrz budynków i na eventach googlowych. Zresztą większość rzeczy o których w firmie się rozmawia jest poufne i nie specjalnie można o tym mówić poza Googlem. W szczególności wszelkie informacje o aktualnie prowadzonych projektach, szczegółowe dane o mocy obliczeniowej, ilości maszyn, ich pojemności, rozmieszczenie data-center, algorytmy wyszukiwania itp. itd, są tajne i na każdym kroku się to powtarza. Co ciekawe, powtarza się to między innymi dlatego że przez pierwsze dwa tygodnie na temat większości tych zagadnień mamy wykłady razem z regularnymi pracownikami, zaczynającymi właśnie pracę. Zresztą nawet gdy już pierwsze dni miną, to co tydzień jest do wyboru blisko tysiąc tech-talków - cytując mojego opiekuna, który oczywiście troszkę przesadził, ale nie aż tak bardzo ;) Tech-talki to spotkania poświęcone konkretnemu zagadnieniu, gdzie pewien zespół prezentuje efekty swojej pracy, a po prezentacji można zadawać pytania i dyskutować na kwestie związane z projektem. Oczywiście można na to wszystko spojrzeć z przymrużeniem oka, ale firma na prawdę jest ciekawa - panuje zasada że nie ma wewnątrz firmy informacji tajnych, za to nie powinno się o większości mówić po wyjściu z pracy. Normą jest dosiadanie się do kogoś przy śniadaniu/obiedzie/kolacji i standardowym pytaniem jest "nad czym pracujesz?". A można porozmawiać z ludźmi pracującymi nad na prawdę ciekawymi i nowatorskimi projektami. Wszystko to stwarza bardzo duże możliwości rozwoju swoich zawodowych umiejętności, bo poza szkoleniami mamy do dyspozycji dużą bazę tutoriali (czyli... "samouczków") na temat wytwarzania oprogramowania i różnych technologii. Co oczywiście w korporacjach jest standardem, ale efekt skali jest dostrzegalny :) Co więcej, nie tylko dostępność tych materiałów jest ważna, bo istotnie pracuje się tutaj zgodnie z zasadami o których można głównie poczytać w książkach o inżynierii oprogramowania, natomiast ciężko by w Polsce znaleźć firmę która na prawdę wdraża u siebie takie praktyki. Co do inżynierii zresztą - mam tutaj tytuł Software Engineering Intern ("Inżynier Oprogramowania - Praktykant"?), czyli mogę się nareszcie pozbyć kompleksów związanych z moimi studiami, po których nie mam absolutnie możliwości dostania tytułu inżyniera ;)

Muszę chwilę popisać o tym, o czym wszędzie jest dużo szumu, czyli o posiłkach ;) Jest na prawdę niesamowicie. Na początku można wręcz odnieść wrażenie (czy mylne? - nie jest to do tej pory dla mnie jasne) że nie ma drugiej tak mocno skoncentrowanej na jedzeniu społeczności :) Na terenie Googleplexu (tak się nazywa siedziba) jest bodajże 18 restauracji o różnych profilach. Serwują jedzenie praktycznie non stop, rano są śniadania, półtorej godziny po zakończeniu śniadań zaczynają się lunch'e, a pod koniec dnia serwowane są dinner'y. A jeść można praktycznie wszystko: są miejsca nastawione na zdrową żywność, gdzie głównie podawane są warzywa i owoce, jest restauracja z amerykańskim jedzeniem (ciężkie...), niedaleko mojego budynku jest również knajpka śródziemnomorska, a osobiści bardzo chętnie jadam w meksykańskiej. W odróżnieniu od już wymienionych, przynajmniej połowa stara się oferować większą gamę potraw, a wtedy można na jednym talerzu umieścić sobie np. sushi, coś z kuchni indyjskiej, bardzo dobrą pizzę, różne sałatki, i praktycznie... wszystko czego dusza zapragnie. No... może poza schabowym z ziemniakami, którego jeden z moich współlokatorów bezskutecznie poszukuje po kampusie od pewnego czasu (Krzysiek - pozdrawiam!) ;) Większość działa na zasadzie szwedzkiego stołu, za wyjątkiem miejsc gdzie ma się decyzję co ma znaleźć się w potrawie - np. w restauracji meksykańskiej sami komponujemy swoje burrito/tocadę/quesadillę z blisko 20 składników i kilku sosów :) Co gorsze - na restauracjach świat się nie kończy, bo przy każdym open-space'ie jest do tego tak zwana micro-kitchen, gdzie można wziąć sobie z lodówki colę, sprite, mountain dew, reb-bull'a, czy cokolwiek innego, do tego jakieś przekąski, które starają się nie być aż tak nie zdrowe jak by mogły być - czyli batoniki z musli, orzechy, chipsy -wszystko w mirę możliwości low-fat ;)- można też kawę sobie zrobić, co niestety jest nietrywialne jako że (na przykładzie mojego budynku) jest np. 5 maszyn do parzenia/mielenia i robienia innych czynności związanych z kawą... Chciałem zasięgnąć pomocy u opiekuna, ale on mimo że pracuje już ponad 3 lata, umie obsługiwać tylko maszynę do espresso, a nawet do przejęcia tej wiedzy nie miałem dość wytrwałości, więc chodzę piętro niżej gdzie jest prostszy automat :) (stan rzeczy na dzień 30 lipca: Kilka dni temu się zepsuła maszyna na dole, musiałem nauczyć się robić espresso ;) ) Tyle na temat jedzenia, a żeby to wszystko zrównoważyć dostaliśmy na prawdę dobre rowery żeby dojeżdżać do pracy, duże i dobrze wyposażone siłownie, tak zwane endless-pools - czyli niekończące się baseny (płynie się w ciągłym "prądzie"), boiska do gier zespołowych, stoły do bilardy, piłkarzyków, ping-ponga i inne takie ;) Myślę że ogarnięcie tego wszystkiego zajmie na prawdę dużo czasu, tym bardziej że jest ciągłe napięcie żeby usiąść i coś konstruktywnego w końcu zrobić w tej pracy ;)

Wszystko to ma swoją cenę, czyli poza pracą czasu już praktycznie nie ma - choć nie znalazłem nikogo kto bym się jak na razie tym martwił. Wychodzimy rano, wracamy po 20, czasem tylko sił starczy na obejrzenie jakiegoś filmu na laptopie, i kładziemy się spać na nasze dmuchane materace z wall-martu ;) Już teraz jestem świadomy że jak tylko wrócę z tych praktyk i miesiąca tułaczki jedną z większych radości będzie wyspanie się na normalnym łóżku ;) W poprzedni weekend poza zwiedzaniem najbliższych okolic i dłuższą wycieczką rowerową nad zatoką San Francisco na nic już sił nie starczyło, w aktualny weekend główną atrakcję był sobotni paintball zorganizowany przez Google :) A było to na prawdę fajne przeżycie - wszyscy zgromadzeni interni (czyli praktykańci) byli podzieleni w cztery grupy po 18 osób i na zmianę rozgrywaliśmy różne "gry". Były proste kill-all, były różnego rodzaju capture-the-flag, były zdobycie terenu bronionego przez zespół przeciwny, czyli na prawdę rozmaitość :) Posiadając zespół złożony z 18 osób na prawdę co mecz dyskutowaliśmy zawzięcie nad strategią - podzieliliśmy się w podgrupy 4-5 osobowe, każda miała swoją nazwę i realizowała określone zadania: flanki próbowały zakraść się od tyłu i wyniszczać wroga od wewnątrz, zespół centralny atakował od przodu zasypując zdezorientowanego wroga gradem kul, i odwracając uwagę od przemykających z lewej i prawej flank, w capture-the-flag byli też biegacze, którzy na początku rozgrywki starają się jako pierwsi zdobyć flagę, którą potem wszystkimi siłami trzeba umieścić w bazie wroga. Wszystko działo się na względnie dużej powierzchni lasu z wzgórzami, małymi wąwozami, poobalanymi drzewami i dużą ilością różnych drewnianych konstrukcji, siatek, schronów itp. Szczególnie dobrze wspominam ostatnią rozgrywkę, kiedy osłaniany przez jednego z kolegów po kolei podkradałem się do schowanych za schronami przeciwników (którzy akurat obstrzeliwani przez ochraniającego mnie kolegę przez chwilę nie wyglądali na zewnątrz) i wyskakiwałem zza ich schronów mierząc w nich markerem i wykrzykując "Surrender"!, co oznaczało dla nich upokarzający koniec gry :) Emocje podczas podczołgiwania się pod bazę wroga na prawdę przednie :)

2 komentarze:

  1. Tylko pozazdrościć ;). Takiego pracodawcy jak google to chyba drugiego na swiecie nie ma :D
    Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  2. RE-WE-LA-CJA!!!

    OdpowiedzUsuń