czwartek, 24 września 2009

Dziennik z podróży

Otworzylismy wspolnie nowego bloga, aby na biezaco udostepniac tworzony przez nas dziennik. Mozna to traktowac jako dalsza czesc tego bloga, choc i na tym blogu byc moze cos sie jeszcze pojawi.

Oto adres: http://rtwrtw.blogspot.com/

Zainteresowanych zapraszam.

Przepraszam za brak polskich liter. Nie mialem czasu konfigurowac ustawien klawiatury w kawiarence.

środa, 16 września 2009

Jeszcze kilka dni...

[ Przepraszam że tak pusto u góry - obrazki są, ale na dole ;) ]

I oto jeden z ostatnich wpisów na blogu. Mamy dziś wtorek wieczór, ostatni tydzień praktyk. Na firmowym kalendarzu widnieją dwa kolorowe prostokąciki: w czwartek spotkanie 1:1 z hostem - podsumowanie praktyk, w piątek spotkanie z Intern-Teamem na powiedzenie sobie Bye-Bye i oddanie badge'y - umożliwiających poruszanie się po campusie. W poniedziałek lot do Los Angeles, wieczorne spotkanie z Karolem, kima w hotelu, a we wtorek spotkanie z Szymonem na lotnisku i lot na Tahiti - pierwszy z składających się na naszą wielką podróż. Zanim jednak to się wydarzy trzeba jeszcze kilka innych spraw zamknąć. Wpakować wszystkie rzeczy których nie będę potrzebował (trochę ciuchów, laptop, drobne upominki) w karton i wysłać do Polski, przelać z tego chorego systemu do Polski resztkę kasy która została po opłaceniu podróży, no i może jeszcze ostatnie zakupy uzupełniające zestaw rzeczy które mieć w podróży powinienem. Mimo to trochę spraw zamkniętych nie będzie - jako że przez 3 tygodnie nowego semestru nie pojawię się na uczelni, a właściwie to mam nie do końca jasną sytuację. Nie wspomnę nawet że krótki czas rejestracji do grup ćwiczeniowych dopadnie mnie na... Wyspie Wielkanocnej. Przeczytałem że mają dostęp do internetu, ale tylko w jednym miejscu. Świetnie, ale w końcu:

„Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było.”

Na ten moment już pierwsza część naszej wycieczki jest dość dobrze zaplanowana, gdzie przez pierwsza część rozumiem "wyspy mniejsze". W skład naszych "wysp mniejszych" wchodzą wyspy północnej i południowej Polinezjii Francuskiej oraz Wyspa Wielkanocna, w przeciwieństwie rzecz jasna do "wysp większych", czyli Australii oraz obydwu wysp Nowej Zelandii. Nie będę ukrywał że najbardziej cieszę się z krótkiego etapu żeglarskiego, jako że udało nam się zarezerwować na dwa dni Beneteau 40. Z góry odpowiadam na pytanie: "Tak, mniejszych nie było". I nie droczę się, jedyną inną łodzią którą mieliśmy możliwość wyczarterować był Oceanis 423. Łódeczkę mamy odebrać w południe w jednej z trzech marin wyspy Raiatea, skąd mamy zamiar wypłynąć w kierunku Bora-Bora. Jest to jakieś 25 Mm, więc nie powinno być problemu, zwłaszcza że sprzyjać nam będą pasaty. Cały dzień drugi spędzimy pływając po lagunie i zwiedzając wyspę, a dnia trzeciego wracamy na Raiatea i w południe zdajemy łódź. Wysoce nietrywialną kwestią jest też dostanie się na Raiatea, jako że jest to dość daleko od Tahiti, tu jednak z pomocą (mamy nadzieję!) przyjdzie Vaeanu, który będzie obsługiwał nasze kursy w dwie strony. Oczywiście jeżeli ten plan się nie uda, mamy w zanadrzu jeszcze inny statek, a następnie samolot ;) Ehh, ale wszystko to wydarzy się już po mocnym starcie - czyli 4 dniowym pobycie na Wyspie Wielkanocnej. Tak na prawdę to nie do końca mogę jeszcze w to wszystko uwierzyć :)

W weekend, już po zakończeniu praktyk, myślę że znajdę chwilę żeby przelać na papier kilka szczegółów z innych planów wycieczkowych.

Ps. A tłumacząc się z pierwszego zdania tego posta: podejżewam że w czasie podróży nie będzie za dużo czasu na pisanie postów - jak i z dostępem do internetu może być krucho. Mam nadzieję że przynajmniej da się od czasu do czasu wrzucić zdjęcia i podać linka. Być może wypali plan z prowadzeniem dziennika podróży, i na wzór Kraśnego wrzucę większą opowieść już post factum. Ale to się zobaczy ;)


Benetuau 40
środek transportu

Bora-Bora
cel

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Dream Theater i inni

Refleksja wrześniowa:
Ostatnio się w pracy ciekawie zrobiło. Jako że prawie skończyłem swój główny projekt, zaczęły się poszukiwania kolejnego zadania które mógłbym wykonać przez pozostałe 4 tygodnie. Niby ok, ale tak na prawdę przecież nie skończyłem głównego projektu, tyle tylko że udało się zobaczyć "jakieś" rezultaty. Każdy kto trochę siedzi w temacie wie, że od uruchomia "wersji beta", do zakończenia wszystkich problemów związanych z projektem długa droga. A więc w tym momencie mam od groma kwestii z zakończeniem głównego projektu, a dodatkowo człowiek który wymyślił dla mnie ciekawe zadanie w jego usłudze, ciśnie mnie żeby moja praca posuwała się do przodu, bo przecież zostały już tylko 3 tygodnie. No właśnie, 3 tygodnie. Czas płynie niesamowicie szybko tutaj. Czy Wy jesteście świadomi że koniec wakacji się zbliża? :( A z końcem wakacji zbliża się kolejny temat: sesja poprawkowa, co sprawia że muszę pisać w domu TRZECI projekt na zaliczenie TAWu (tworzenie aplikacji wielowarstwowych). Bez komentarza, siedzę w pracy nad dwoma projektami, mając z każdego dość pracy żeby wypełnić mój dzień, a kiedy już wrócę do domu, siadam nad kolejnym.


A teraz już właściwa notka:

27 Sierpnia razem z Pablo i Rodrigo wybraliśmy się na wyczekiwany koncert w ramach trasy Progressive Nation Tour, której organizatorem i główną gwiazdą jest Dream Theater. Zespół zapewne nie jest znany osobom nie gustującym w rockowo-metalowych brzmieniach, ale warto wspomnieć że jest to jeden z najważniejszych zespołów współczesnego rocka/metalu, a w szczególności ich progresywnych odmian. Zatem kto chce zdobyć trochę więcej background'u zapraszam choćby na wikipedię. Dużym zaskoczeniem była wielkość sali w której koncert się odbywał. Kiedy zespół pokroju DT daje koncert w dowolnym kraju innym niż USA, dzieje się to najczęściej na stadionach lub wielkich salach koncertowych, a widzów jest co najmniej kilkanaście tysięcy, nasz koncert miał natomiast miejsce w średniej wielkości teatrze. Wszystko to sprawiało, że artyści wydawali się dużo bardziej osiągalni i nie było czuć w całym wydarzeniu ani szczypty gwiazdorstwa. Podobna zależność działa zresztą w drugą stronę. Dużo bardziej klimatyczne (bo kameralne) są polskie koncerty naszych gwiazd, np. Behemoth czy Vader, które znów amerykanom muszą wydawać się tak odległe jak nam DT (choć skala może nie ta).


Pierwszym zespołem który zagrał tego wieczoru był Scale The Summit. Gra w tej kapeli kilku młodziutkich chłopaczków, którzy dali dość mocno czadu. Zaprezentowali instrumentalny, progresywny, nowoczesny metal - ach te przymiotniki w nazwach gatunków :). Instrumentalny oznacza tyle że na prawdę nie mają wokalisty, co w tej stylistyce jest dość rzadkie. Z boku próbka muzyczna. Zdecydowałem że w pierwszej kolejności będę zamieszczać próbki z YouTube, które w odróżnieniu od nagrań z mojej kamery mogą być z dobrym efektem przesłuchane przez każdego kto ma na to ochotę. Filmiki z mojej kamery mogą mieć wartość tylko dla największych wyjadaczy, ale i dla nich coś się znajdzie poniżej ;)


Kolejnym zespołem był Bigelf. Na moje ucho był to lekko progresywny stoner rock, czyli taki dość ciężki hard rock z zacięciem rock&roll'owym. Zespół się bardzo fajnie prezentuje na żywo, muzycy z widoczną swobodą odgrywają swoje kawałki i dobrze się przy tym bawią. Wokalista bardzo pozytywnie zaskakiwał, zawsze trafiając w odpowiednią nutę, i to nie tylko przy użyciu swojego głosu, ale również pianina i keyboardu'a. Co tym bardziej zaskakiwało, jako że bardzo często wykorzystywał wszystkie trzy środki wyrazu na raz. Cały zespół wyglądał trochę jak nie z tej epoki, długie kłaki, gitarzyści i perkusista w skórach, a wokalista w cylindrze i marynarce :D Z boku macie teledysk w którym zaprezentowali się praktycznie identycznie jak na koncercie. Kawałek z teledysku dość toporny, ale przynajmniej część moich odczuć może przybliżyć :) Dla smakoszy o bardziej wysublimowanych gustach, radzę poszukać głębiej na YouTube.


Zespół trzeci, już dość popularny, czyli Zappa plays Zappa. Przyznaję się bez bicia że twórczości Franka Zappy nie znam, ale wyczytałem że powyższy zespół założył najstarszy syn Franka aby grać kawałki ojca. Pod względem kunsztu muzycznego na pewno ZPZ przewyższał dwa wcześniejsze zespoły, prezentował bardzo złożone kompozycje zagrane przez 9 bądź 10 muzyków. Wystarczy wspomnieć że podczas swojego setu trwającego ponad godzinę, zagrali 4 kawałki :D W tym wyliczeniu sola wliczam oczywiście do utworów podczas których były grane. Nie dajcie się zwieść wrażeniu że muszą być to majestatyczne tasiemce, bo całość była raczej lekkostrawna. Nie umiem określić jaki gatunek to był, bo się zupełnie na tym obszarze rocka nie znam. Przez pierwszą połowę koncertu słuchając muzyki która fragmentami przypominała podkłady kreskówek miałem mieszane uczucia, ale w drugiej połowie zaczynałem mieć jakąś ideę o co w tym wszystkim chodzi. Na pewno bardzo istotną częścią są teksty, które musiałbym bym zgłębić osobno. Na pierwszy rzut oka wydają się na prawdę ciekawe, niegłupie, a do tego napisane z ogromnym poczuciem humoru. Próbka z YouTube z boku.


No i czas na gwiazdę wieczoru, czyli Dream Theater. Zacznę może od tego, że wielkim fanem DT nigdy nie byłem, przy czym raczej nie z powodu smaku, a z lenistwa. Są takie zespoły, o których wiadomo że tworzą dobrą muzykę, jednak czasu i chęci brakuje żeby sięgnąć i przetrawić ich dzieła. Dzięki Maciejowi (Pozdrowienia!) już dawno temu wchłonąłem dwa krążki: Train of Thought oraz Octavarium, reszty niestety za młodu (kiedy "aktywnie" słuchałem muzyki) mi się nie udało, a ostatnio to już co najwyżej czasem wrócę do dawno przesłuchanych płyt. Koncert DT stał się wspaniałą okazją aby trochę zmienić swoje postępowanie i poodkrywać nowe muzyczne regiony. Tak więc przez 2 tygodnie przed koncertem w pracy i po pracy starałem się słuchać DT ile się dało, aby zaznajomić się możliwie z jak największą ilością utworów. Czasu oczywiście nie starczyło żeby poznać dobrze całość (10 studyjnych nagrań! I to jakich!), ale do listy albumów z którymi czuję się komfortowo dołączyły Images and Words, Six Degrees of Inner Turbulence oraz Systematic Chaos. Dzięki krążkowi Greatest Hit (...and 21 Other Pretty Cool Songs) zaznajomiłem się też z kilkoma częściej granymi kawałkami z reszty płyt, i tak uzbrojony poszedłem na koncert.


Koncert mnie nie zawiódł, ponad połowę utworów dobrze kojarzyłem, co z pewnością ułatwiło odbiór i dobrą zabawę. DT zagrał 8 kawałków + duże, kilkuczęściowe solo Rudess'a (keyboard). Wszyscy muzycy włącznie z wokalistą byli w formie, potknięć nie było, choć może spektakularnego show też nie. Trzeba jednak zaznaczyć że standard jest tak wysoko postawiony, że standardowe show jest na prawdę satysfakcjonujące dla mnie, jako "nowicjusza". Wirtuozeria muzyków nie objawia się tylko w "solówkach", bo pasaże które w wypadku innych zespołów byłyby "solówkami", tu są standardowymi częściami utworów. Za to jeżeli chodzi o prawdziwe sola, to muzycy DT pokazali najlepsze co na żywo do tej pory widziałem. Często jest tak że prawdziwe improwizacje nawet dobrych muzyków nie są satysfakcjonujące,
czego nie można powiedzieć o Petrucci'm czy Rudess'ie. Ich wstawki są nie tylko pokazem jak szybko człowiek może przebierać palcami, bo melodie są zawsze dobrze wkomponowane w utwór a opanowanie instrumentu (nie tylko o szybkość mi chodzi) jest na najwyższym światowym poziomie. Podsumowując, swój pierwszy koncert DT wspominam bardzo dobrze i z pewnością przy najbliższej okazji będę starał się to doświadczenie powtórzyć. Tymczasem jeżeli jeszcze twórczości DT nie znacie, a dźwięk gitary was nie odrzuca, to zachęcam do zapoznania się!

A poniżej dwa filmiki z mojego aparatu. Jeżeli ktoś jest zainteresowany to mam dużo więcej materiału, ale raczej nie ma sensu wrzucać całości na bloga.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Hang Gliding revisited

W ostatnią niedzielę zawitaliśmy ponownie na pustynne tereny na południe od San Francisco Bay Area, aby spróbować lotniarstwa. Z wizyty jestem jak najbardziej zadowolony, zrobiłem wyraźne postępy, a co najważniejsze - nie ostygł mój zapał do tego sportu. Tym razem już większość prób była udana, choć wiatr bywał dość złośliwy. Udało mi się zrozumieć i dobrze opanować tajniki dobrego startu, co dało dużo satysfakcji. Chciałbym przeprosić wszystkich którzy oczekiwali od drugiej lekcji podniebnych akrobacji, mam niestety świadomość że filmik zmieszczony powyżej jest dla widza siedzącego przed komputerem dość nudny. Jednak nawet zlecenie z tego małego wzgórza wymaga kilka godzin praktyki, nie mówiąc tu o poważnym lataniu. Muszę się przyznać że na ten moment nie umiem precyzyjnie lotnią skręcać, co przy nagłym bocznym wietrze który się wczoraj pojawiał by się zdecydowanie przydało. Efektem powyższego były dość częste, lecz nie tylko moje, kraksy. Znów nasuwa mi się podobieństwo do żeglarstwa - nie sposób bez wcześniejszej praktyki trzymać łodzi żaglowej na kursie, podobnie sprawa wygląda z lotnią. Ale dość gadania.

I jeszcze jedno: ostatnio na blogu spadła częstotliwość postów, jako że dzieje się po prostu trochę mniej. Musiałem się wziąć za projekt na uniwerek, co odbija się na mojej aktywności weekendowej. Mimo to w czwartek razem z Rodrigo (Wenezuela) i Pablo (Argentyna) idziemy na koncert Dream Theater - więc może też jakaś krótka notka tu znajdzie swoje miejsce. Poza tym być może zrobimy dużą czterodniową wycieczkę Las Vegas + Grand Canyon za dwa tygodnie, ale mówię to bardzo w trybie przypuszczającym. Z innych nowości, wszystko wskazuje że uda się zarezerwować na 3 dni jacht żaglowy (jakieś Beneteau), i zrobić z jego użyciem wycieczkę Raiatea -> Bora Bora -> Raiatea. W najbliższych dniach powinienem już mieć szczegóły więc pojawi się post o aktualnym stanie przygotowań na nasz duży objazd.

środa, 19 sierpnia 2009

De Young Museum i inne

Podczas któregoś z ostatnich weekendów miałem okazję odwiedzić De Young Museum w San Francisco. Położone jest ono w Golden Gate Park, który sam z siebie jest piękny, a zawiera również w sobie mnóstwo ciekawych miejsc. Mam nadzieję że uda się jeszcze tam wrócić i zobaczyć inne atrakcje, ale z tego co już widzieliśmy, chciałbym pokazać wam najbardziej okazałe i absorbujące uwagę dzieło. Od razu zaznaczam że było wiele innych ciekawych eksponatów, ale w ogólności nie robiłem im zdjęć.

Ale spójrzcie za to na tych kilka, którego zrobiłem:

A kręgosłup w środku katedry jest prawdziwy... Pracownik muzeum nie umiał dokładnie powiedzieć skąd artysta go wziął. A Artysta swoją drogą, pozwolę sobie wspomnieć, jest "lokalny", bo mieszkający w Sacramento.

Poza De Young Museum odwiedziliśmy również tamtym razem Haight St, czyli kolebkę Hippies, oraz zjedliśmy obiad w prawdziwej japońskiej restauracji w japońskiej dzielnicy SF.

Na najbliższą niedzielę kroi się powtórka hang glindingu, a w międzyczasie również główna podróż jest przeze mnie, Szymona oraz Karola organizowana, więc na ten temat na pewno również niedługo pojawią się konkretniejsze wpisy.

piątek, 14 sierpnia 2009

Wieczorny rejs po zatoce

Dziś krótka notka bez zbędnego rozpisywania się. I tak nikt tych długich nie czyta ;)

Pewien czas temu Google raczył zrobić nam przyjemność i zabrał nas na rejs po zatoce San Francisco. Po południu podstawiono autobusy, po drodze zachaczyliśmy jeszcze o siedzibę YouTube'a, i niedługo potem byliśmy już na wybrzeżu SF. Łódeczka, nie ma co ukrywać, dość duża :) Całej niestety nie zwiedziłem, ale nasza impreza rozgrywała się na dwóch piętrach, na których i tak znaleźć można było wiele rzeczy których zwykle się na łodziach się nie znajduje. Na pierwszym piętrze impreza "rozgrywała" się przy użyciu orkiestry, a także parkietu oraz baru, na drugim natomiast, za "rozgrywanie" imprezy odpowiedzialne było kasyno. Poza tymi kilkoma rozrywkami rejs oferował również piękne widoki oraz możliwość rozmowy z kilkoma ważniejszymi postaciami Google'a. Rozmowy z dwoma VP o naszych projektach, a także o tym, co w najbliższych latach przyszłość do światka IT przyniesie, to jest to, co chyba najlepiej mi zapadnie w pamięć z całego wieczoru.

Choć widoki też były ładne:


środa, 5 sierpnia 2009

Hang Gliding, czyli czas sobie polatać!

W końcu przyszedł czas na zapowiadaną notkę z nauki latania na lotni! Oto i ona:

Jocelyn, która ujrzawszy gdzieś ofertę lekcji lotniarstwa stwierdziła - "Czemu nie! ", rozesłała maila w poszukiwaniu towarzystwa... i tak się zaczęło :) W 15 osób umówiliśmy się przed południem w niedzielę na stacji Caltrain'a w Mountain View. W pół godziny prawie wszyscy raczyli się łaskawie zjawić, co tym razem było uwzględnione. Piszę "prawie wszyscy", jako że jedna osoba gdy otrzymała od nas telefon, powiedziała do słuchawki coś w stylu "Gdzie jestem? W domu. Jeżeli po mnie podjedziecie, to właściwie chętnie pojadę"... hmm... tym bardziej że mieszkał po drugiej stronie zatoki ;)


Dojechawszy na miejsce, okazało się że adres wskazuje na jedne z wielu drzwi do dużego baraku, wkroczyliśmy więc i ujrzeliśmy pomieszczenie pełne przepięknych zdjęć z związanych z lotniarstwem - szczególnie magiczne są zdjęcia wykonywane na na prawdę dużych wysokościach, gdzie mimo to pilot lotni ma bardzo bezpośredni kontakt z - nazwijmy to tak - "światem". Przywitała nas miła starsza pani, która podsunęła do podpisania waivery, że w razie uszczerbku na zdrowiu, złamań, śmierci, strat mienia nie będziemy się nazbyt skarżyć. I na prawdę piszę tutaj zafascynowany sposobem w jaki słowo death zostało beztrosko wplecione w ten, standardowy przecież, formularz ;) Podpisaliśmy ochoczo. Po formularzach zostaliśmy najpierw uraczeni opowieścią o niej i o jej mężu, którzy latają przez praktycznie całe swoje dorosłe życie, a następnie, przechodząc do sedna, wyświetlono nam dwa szkoleniowe filmy, które odpowiadały na podstawowe pytania. Okazał się że niestety/na szczęście nie będziemy zeskakiwać z klifów, z przyczepionymi do barków skrzydłami, a jedynie próbować odbywać swoje pierwsze loty podczas zbiegania z niezbyt stromej górki. Wokoło rozległy się odgłosy zarówno ulgi jak i przekornego rozczarowania :) Czas było przejść od teorii do praktyki, dostaliśmy więc wskazówki do podróży, i wróciliśmy do samochodów aby udać się w godzinną (sic!) podróż do "idealnego miejsca do rozpoczęcia nauki lotniarstwa".

Gdy dojechaliśmy na miejsce, ujrzeliśmy wysuszone w kalifornijskim słońcu, łagodne wzgórza. Po kilku chwilach reszta samochodów dojechała i wybraliśmy się w kierunku bramy wejściowej na ten wielki teren. Jednak zanim doszliśmy, znikąd pojawiła się ciężarówka i zatrzymała się przed wejściem. Podeszliśmy więc, i zapytaliśmy czy zajmują się hang glidingiem, okazało się że nie - bo sky divingiem. Mówiąc to, kierowca pokazał palcem w niebo, gdzie jak się okazał, zaczęły się rysować kształty pięciu spadochroniarzy, z których jeden rozpoczął wykonywać właśnie jakieś dziwne akrobacji z użyciem swego spadachronu szybującego. Przeszliśmy przez bramę, i wybraliśmy się w stronę baraku przy którym zauważyliśmy 3 lotnie, a w tym czasie spadochroniarze lądowali kilka metrów od nas i serdecznie się witali :) Gdy byliśmy w połowie drogi, podjechały do nas dwa samochody terenowe zmierzające w identycznym kierunku, i dostaliśmy propozycję zrobienia safari experience, czyli podwózki na zewnątrz auta. Nie muszę mówić że z chęcią przystaliśmy :) Po dotarciu do baraków, podzieleniu nas na 3 grupy i rozdzieleniu ochraniaczy, kasków, i uprzęży, rozpoczęły się zajęcia w podgrupach.

Dwie pierwsze grupy rozpoczęły składanie swojej lotni, my natomiast, jako że nasz instruktor już prowadził tego dnia zajęcia, przeszliśmy od razu do pierwszych prób. Powiedzmy sobie jasno jakie są zasady: rzecz najważniejsza - light touch, czyli lotnią nie kierujemy tak jak kierujemy samochodem, a jedynie dajemy jej wskazówki jak ma się zachować. W praktyce się to przekłada na to, że pilot jest zawieszony na uprzęży pod skrzydłem, i właściwie nie trzyma się trójkąta sterownego, a jedynie lekkimi ruchami go odchyla w odpowiednią stronę. Nie jest to takie zupełnie oczywiste - naturalnym odruchem po oderwaniu się od ziemi, jest mocne przytrzymanie się czegoś, najlepiej czegoś co masz już prawie w dłoniach. Problem jest w tym, że gdy się skusisz, od razu lecisz w dół. Ok, spróbujmy. W cztery osoby będące w naszej grupie zadecydowaliśmy o kolejności i zaczęliśmy na zmianę pojawiać się pod lotnią. Pierwsze próby truchtu, i już czuć jak skrzydło wyrywa się w powietrze.
Gdy zrozumieliśmy, że trójkąta nigdy nie powinniśmy gwałtownie chwytać, zaczęliśmy z trochę większej górki, a nasze "loty" proporcjonalnie się wydłużyły. W tym momencie wiedziałem już doskonale że zdecydowania mi się to podoba (zrozumiałem to nawet wcześniej, gdy zobaczyłem zdjęcia w stylu tego). Po każdej próbie była analiza popełnionych błędów i plan na próbę kolejną. Dość ambitnie podeszliśmy do sprawy, i chcieliśmy maksymalnie wykorzystać dany nam czas. W sumie wykonaliśmy blisko 10 prób, z czego ostatnie są takie, jakie widać na zamieszczonym obok filmiku. Nakręciłem go podczas jednego z bardziej udanych lotów koleżanki, więc dobrze oddaje co udało nam się osiągnąć tego dnia :)

Gdy zaczęło się ściemniać, przyszedł czas na zakończenie prób. Każda grupa przeciągnęła swoją lotnię pod barak, i staraliśmy się pomóc naszym instruktorom w złożeniu lotni. Muszę tu wspomnieć, że od strony technicznej, lotnia ma bardzo wiele wspólnego z żeglarstwem. Skrzydło (czyli... sail) jest wykonane z dacronu, czyli materiału z którego się szyje żagle, a cała konstrukcja jest utrzymywana przez stalowe linki mocowane na karabińczyki, walce z zawleczkami i szekle. Przypomina wam to coś? W kwestii nazw zresztą, sail nie jest wyjątkiem, bo centralny pionowy element to kil :) itp. Pod koniec tej notki muszę wspomnieć że ten, jakże dla mnie nowy, sposób na spędzanie czasu został dopisany do dość długiej listy rzeczy TODO z dość dużym priorytetem. Zapewne postaram się jeszcze odwiedzić to miejsce podczas tych praktyk, a następnie bez wątpienia poszukam podobnego bliżej domu :) Definitely, new favourite thing to do!

Ps. I jeszcze filmik z safari experience, gdy dostaliśmy podwózkę powrotną :)

Paintball Revisited!

Głosy aby wybrać się ponownie na paintball pojawiły się praktycznie od razu po ostatniej grze. Znalazł się na szczęście również i człowiek, który postanowił coś z tym zrobić :) Po kilku mailach na grupę dyskusyjną udało się zorganizować średniej wielkości grupkę, aby znów postrzelać w siebie farbą, biegać od przeszkody do przeszkody, czołgać się, skradać i planować jak rozgromić wroga. W efekcie blisko dwudziestu google'owych internów (co przy poprzednich 80 nie robi wrażenia) stawiło się w pierwszy sobotni poranek sierpnia na polach Los Gatos Pursuit. Tym razem nie było nas dość aby wynająć pole dla siebie, więc szybkie spojrzenia powędrowały w stronę naszych dzisiejszych współgraczy. A było na co popatrzeć... Zdecydowana większość ubrana była w wojskowe mundury albo specjalne stroje do paintballa, co w połączeniu z ich markerami - replikami prawdziwych karabinów w skali 1:1 - tworzyło już dość przerażający obraz. Na pocieszenie kierujący rozgrywką wykalibrowali wszystkim markery na podobną moc, co tylko trochę nas podniosło na duchu ;) Zostaliśmy wymieszani i podzieleni w dwa teamy. Na pewno tym razem z naszej perspektywy trochę mniej się działo - trudno oczekiwać że będziemy mogli znów wykonywać tak ciekawe i skuteczne akcje, kiedy po drugiej stronie barykady stoją ludzie którzy grają co weekend. Mimo to, nie zrażaliśmy się tym faktem i po prostu się dobrze bawiliśmy. A wystarczy starać się robić coś więcej niż ukryć się za przeszkodą na całą rozgrywkę, aby na pewniaka mieć super ubaw, dużo emocji, i... może kilka siniaków ;) Ale dzięki adrenalinie, to się okazuje już po rozgrywce :)

wtorek, 4 sierpnia 2009

Yosemite!


Wyjazd do Yosemite jak do tej pory był jednym z jaśniejszych punktów tych wakacji. Ale zacznijmy od początku:


Wszystko zawdzięczamy Mark'owi, który zaproponował hiking w Yosemite i spróbował go zorganizować. Słowo spróbował jest tu jak najbardziej na miejscu, bo cały wyjazd był chyba najbardziej chaotycznym przedsięwzięciem w jakim brałem udział :D Wystarczy wspomnieć że niektórzy ludzie, którzy byli odpowiedzialni za dość jasno określone zagadnienia (np. jedzenie, dojazd), nie dali rady sprostać zadaniu, i albo zrezygnowali z wycieczki, albo po prostu przestali odpisywać na maile 2 dni przed wyjazdem ;) Osobiście razem z znajomą rozsadzaliśmy ludzi po samochodach w nocy z czwartku na piątek, kiedy w sobotę rano mieliśmy wyjeżdżać. Niby nic wielkiego się nie stało, ale wyjazd był teoretycznie rozplanowany od tygodnia, a jeszcze w piątek w południe nie było wiadomo jak 28 osób dokładnie zabierzemy do Yosemite ;)

Tak czy inaczej, razem z chłopakami wypożyczyliśmy samochód (będąc szczerym, Grzesiek wziął to głównie na swoje barki), zabraliśmy jeszcze dwóch internów i w piątkę ruszyliśmy w sobotę rano na wschód od zatoki. Droga się specjalnie nie dłużyła, za to serwowała na prawdę ładne widoki, z których mogłem czerpać do woli, jako że tym razem nie byłem kierowcą, a pilotem (głupio do brzmi... hm?). Wydrukowana droga z Google Maps 'ów - lokalny patriotyzm - była na tyle dokładna że bez przygód dotarliśmy na miejsce, gdzie po zapłaceniu $20 za wjazd do parku, dostaliśmy kilka ulotek i mapę. Na spotkanie w Sentinel Beach dotarliśmy jako pierwsi punktualnie o 12.00. Od razu po przybyciu dostaliśmy nagrodę za znoje podróży, bo niedaleko naszego parkingu pojawił się mały niedźwiadek. Znów, wydawałoby się że nic wielkiego, ale powagi tej chwili dodał turysta, który stwierdził że mamy wielkie szczęście, bo on jest w Yosemite już dziewiąty raz, a niedźwiedzia udało mu się zobaczyć po raz pierwszy. Po zwiedzeniu okolicy i próbach skontaktowania się z resztą ekipy, stwierdziliśmy że sami wyruszymy na szlak, zanim jednak się wybraliśmy, czterdzieści minut po czasie dojechał drugi samochód. I tak kolejne ponad dwie godziny spędziliśmy na witaniu się z coraz to nowymi, dojeżdżającymi właśnie autami, jedząc kolejne lunch'e - bo wszak każdy po podróży chciał się posilić. W końcu jednak w okolicach godziny 15 udało się wyruszyć na szlak. Wybraliśmy wspólnymi siłami podobno najpopularniejszy szlak Yosemite Valley, czyli Mist Trail. Z Grześkiem i Krzyśkiem od razu wybiliśmy się na czoło wycieczki, żeby odreagować nasze trzygodzinne nic-nie-robienie, i tak już pozostało. Po niecałej godzinie zostaliśmy już tylko w czwórkę z Sagarem, narzucając dość żwawe tempo. Udało nam się zobaczyć tego dnia Vernall Fall, który poprzez ciągle unoszące się w powietrzu kropelki wody, spowodował powstanie tej prześlicznej "łąki", oraz Nevada Fall, którego szczyt był naszym maksimum na ten dzień. Sam szlak prowadzi aż do słynnego Half Dome , ale na ukończenie go i zejście z powrotem trzeba podobno blisko dziesięciu godzin, których tego dnia nie mieliśmy. Na szczycie Nevada Fall napełniliśmy butelki wodą, nacieszyliśmy się widokiem i trzeba było wracać. Schodząc (a prawdę mówiąc zbiegając) w dół, spotykaliśmy naszych ludzi próbujących również osiągnąć zdobyty przez nas cel, jak i tych którzy mieli tego dnia znacznie mniejsze ambicje. Co najważniejsze , udało się zebrać z powrotem w umówionym miejscu na wieczorne biwakowanie :) A impreza wyszła nam super - rozpaliliśmy ognisko, zrobiliśmy kiełbaski, zasmażane "kanapki" (tak to nazwijmy), a nawet ugotowaliśmy na ogniu makaron i podgrzaliśmy skomponowany wcześniej z półproduktów sos. Do tego oczywiście nie zabrakło również innych niezbędnych do "swobodniejszej" atmosfery produktów, i w efekcie zabawa była przednia :)

Dnia następnego, obolali z powodu wczorajszych górskich podbojów (i nie tylko) nie mieliśmy już sił na zaliczanie kolejnych szlaków. Wybraliśmy więc spokojny "rafting" po rzece, która tą dolinę wyrzeźbiła. Udało nam się jakoś zebrać i wyruszyć, a nie wspominałem że nocowaliśmy po 3 różnych campingach, a z zasięgiem komórek było słabo. Zdziwieni trochę jak się poznajdywaliśmy, wynajęliśmy pontony i z radością zrobiliśmy z nich użytek :) Nasz spływ trwał około cztery godziny, uwzględniając postoje na plażach, przeciąganie pontonu przez co płytsze odcinki, i grupowe postoje na mieliznach, z których zbyt szybko nie chciało nam się ruszać. Ot, trochę jachtowo-śródlądowy klimat, tyle że podczas żeglowania rzadko można oglądać tak piękne, górskie widoki. Po dopłynięciu na miejsce, wrzuciliśmy pontony na firmową ciężarówkę, sami zaś odjechaliśmy podstawionym autobusem. Ostatnie chwile w Yosemite zeszły na pożegnalnym lunchu, złożonym z jedzenia, którego nie daliśmy rady zjeść dnia poprzedniego i rano. Posiliwszy się, zebraliśmy się drogi, aby po kliku godzinach oglądania amerykańskich krajobrazów (a przynajmniej z mojej perspektywy tak ta podróż zbiegła ;) ), dotrzeć o 21 z powrotem do Mountain View. Był to na prawdę fenomenalnie spędzony czas :)

Reszta zdjęć powędrowała ostatecznie na Picasę.

sobota, 1 sierpnia 2009

San Francisco - Wrażenia

Dziś miał być wielki dzień dla bloga, jako że miał ukazać się wpis obejmujący mini-wypad do San Francisco i weekendową wycieczkę do Yosemite. Tym samym, miał zakończyć się okres nadrabiania zaległości. Tak jednak się nie stanie, gdyż dość dużo w dzisiejszy wieczór czasu zeszło na Skype'ową konferencję z Szymonem i Karolem na temat naszego RTW. Ale dobrze się stało, dość precyzyjnie określiliśmy plan na dwa pierwsze punkty podróży, czyli Wyspę Wielkanocną i Polinezję Francuską. Część noclegów została już zarezerwowana, a część trzeba znaleźć. Odpowiedzialności podzielone, ja mam spróbować załatwić jacht na dwa dni żeglowania w okolicach Bora-Bora. Gdyby się udało, można by powiedzieć że każdy z nas miałby już "raj na ziemi" zaliczony, bo mówi się że tylko przy użyciu łodzi można w pełni doświadczyć piękna tych wysp... rozmarzyłem się, będę próbował :) Tak więc, ustawiliśmy trochę rzeczy związanych z podróżą, ale za to na opisanie Yosemite sił już nie starczyło. Opisałem za to dość szczegółowo kilka godzin spędzonych w SF, podczas których nie specjalnie się coś działo, ale przecież nie zostawię bloga bez wpisu na weekend ;) Zdradzę że w ten weekend będą dwa dość fajne wydarzenia. W sobotę mamy "paintball revisited", tym razem postaram się o bardziej szczegółowe zdjęcia. A w niedzielę - trochę się boję to powiedzieć, jako że nie do końca się z tym oswoiłem - uczę się latać na lotni :D... czekajcie na wpisy ;)

W sobotni poranek 18 lipca, wybrałem się razem z współlokatorami do najbliższej stacji Caltrain'a (a jest to taki lokalny pociąg, który pędzi przez całą dolinę krzemową, kończąc bieg w San Francisco). Którym podjechaliśmy do BART'a (który znów jest trochę innym pociągiem), kończąc przejazd po ponad godzinie w okolicach centrum miasta. Z rzeczy, które zostały mi przez siostrę zarekomendowane, zdecydowaliśmy się najpierw udać na posiłek do Chinatown. Krótka analiza mapy i po kilku przecznicach jesteśmy. I jak wrażenia, chciało by się zapytać? Otóż mieszane. Z jednej strony spodziewałem się czegoś istotnie bardziej zjawiskowego, a znalazłem kupkę kolorowych domków, z których część architektonicznie faktycznie do nazwy dzielnicy pasowała. Do tego dołożyć można czerwone lampiony zawieszone nad ulicą. Cóż... człowiek się chyba zmanierował za bardzo ;) Ale cóż, kupiliśmy pocztówki i szukamy knajpki. Okrążyliśmy Chinatown szukając i nie mogąc się zdecydować, ale w końcu znaleźliśmy coś co spełniało postawione wymagania (nie fast-food, dużo ludzi w środku, dobra intuicja) i zdecydowaliśmy się wejść. Dobraliśmy sobie stolik, podano nam herbatkę i menu. I w tym momencie chciałbym uprzedzić - po trochu był to taki chiński bar mleczny :D, a więc menu był w postaci zalaminowanych kartek A4 wypełnionych dość gęstym druczkiem, na szczęście częściowo również angielskim. Co nie było takie znów oczywiste, jako że reszta klientów angielskiego w tej knajpce nie używała. Przyjęliśmy standardową strategię, czyli wybrać "lokalny specjał", którym w tym wypadku było jakieś danie z długim opisem, podawane tylko dla 2 lub więcej osób. Akurat pasuje, bierzemy. To co dostaliśmy, to była seria 4 dań, z których pierwsze było swego rodzaju "zakąską", a z pozostałych trzech, każde jedno na 3 osoby by wystarczyło... Nie muszę wspominać że objedliśmy się zdecydowanie za bardzo. Dla ciekawskich wspomnę, że przystawką były jakieś przysmażane pierożki, a następnie dostaliśmy na różne sposoby przyrządzone drób, wieprzowinę i wołowinę. I jeszcze jeden ciekawy wniosek: Chińczyki w Warszawie są smakowo raczej bliskie oryginału, choć oczywiście trochę mniej czuć w nich "kuchnię domową" ;) Następnie spacer na Union Square, próba zrobienia zakupów w wykonaniu Grześka. Nieudana, idziemy w stronę portu, gdzie od samego początku są ładne widoki za równo na centrum jak i na Alcatraz i Angel Island. Warto w tym miejscu wspomnieć że San Francisco ma jako miasto na prawdę super klimat, ciężko takie rzeczy opisać ale czuć to doskonale. Zespoły rockowe grające na chodniku, ta specyficzna architektura, a do tego wielkomiejski luz w połączeniu z serdecznością tego najbardziej tolerancyjnego z miast USA. Ale wracając, urządzamy sobie raczej długi spacer wzdłuż wybrzeża, dochodząc w końcu do przystani jachtowej i "centrum rozrywki" Pier 39. Ja oczywiście musiałem spędzić część czasu przeglądając keję, ale nic super ciekawego nie znalazłem. W większości dość starawe jachty, ale za to widać że przystosowane na walkę z żywiołem solidniej niż jednostki które np. czarterujemy w Chorwacji. Nic dziwnego, dopłynąć tutaj oznacza raczej kawał drogi w oceanicznych warunkach. Następnie jeszcze zerkneliśmy na słynne platform na których w porcie wylegują się lwy morskie (Fajne toto), i już zbieramy się do powrotu do centrum. Tym razem motywacji na spacer nie starczyło, więc trafił nam się autobus z wygadaną Murzynką za kierownicą, która na pytanie co z naszą resztą z pieniędzy ze bilety, raczyła dać wykład o tym jak to jest w San Francisco... Ale akurat tego popołudnia było tak, że mimo usilnych starań nie udało nam się znaleźć knajpki z drinkiem i czymś na kolację, ale znaleźliśmy coś innego. Jedna ulica oddziela wielkomiejskie i wyrafinowane centrum od (może to za mocne porównanie) slumsopodobnej dzielnicy. Na krótką chwilę SF straciło trochę z swojego blasku. Na kolację Burger King, a obiecany sobie drink już w Mountain View.

czwartek, 30 lipca 2009

Life of a Noogler

Ten post, będący nieznacznie poprawionym sprawozdaniem napisanym 12 lipca, miał ukazać się już wczoraj, ale naszły mnie wątpliwości ile informacji stricte googlowych należy zostawić, a ile powinienem wyciąć. Poradzono mi żebym najlepiej w ogóle słowa ,,Google'' nie używał na blogu, co jednak nie specjalnie mi się podobało (na pewno z chęcią coś jednak na ten temat byście przeczytali, prawda?). W efekcie tych wydarzeń odnalazłem specjalną grupę Googlers'ów (sic!) odpowiedzialną za porady na temat (nie)stosownych informacji jakie na prywatnych blogach można o Google zamieścić. Choć brzmi to trochę paranoicznie, dobrze że tak się stało. Okazało się że zupełnie nie ma się czym przejmować, tak długo aż nie będę pisał o czymś na prawdę tajnym. Słowo confidential jest tu chyba jednak nadużywane.

Ostatnie 2 tygodnie od czasu poprzednich moich "wypocin" minęły głównie pod znakiem różnych wykładów, szkoleń, laboratoriów, grupowych spotkań z ważnymi osobami i na wgryzaniu się w sprawy zespołu i projektu nad którym spędzę kolejne 10 tygodni - choć na to ostatnie akurat czasu było najmniej ;) Na szczęście było to przewidziane z góry, nikt nie ukrywał że przez pierwsze 2 tygodnie nikt nie będzie ode mnie wymagał produktywności. Z tego też powodu niestety zdjęcia nie są zbyt urozmaicone - poproszono nas o niewykonywanie zdjęć wewnątrz budynków i na eventach googlowych. Zresztą większość rzeczy o których w firmie się rozmawia jest poufne i nie specjalnie można o tym mówić poza Googlem. W szczególności wszelkie informacje o aktualnie prowadzonych projektach, szczegółowe dane o mocy obliczeniowej, ilości maszyn, ich pojemności, rozmieszczenie data-center, algorytmy wyszukiwania itp. itd, są tajne i na każdym kroku się to powtarza. Co ciekawe, powtarza się to między innymi dlatego że przez pierwsze dwa tygodnie na temat większości tych zagadnień mamy wykłady razem z regularnymi pracownikami, zaczynającymi właśnie pracę. Zresztą nawet gdy już pierwsze dni miną, to co tydzień jest do wyboru blisko tysiąc tech-talków - cytując mojego opiekuna, który oczywiście troszkę przesadził, ale nie aż tak bardzo ;) Tech-talki to spotkania poświęcone konkretnemu zagadnieniu, gdzie pewien zespół prezentuje efekty swojej pracy, a po prezentacji można zadawać pytania i dyskutować na kwestie związane z projektem. Oczywiście można na to wszystko spojrzeć z przymrużeniem oka, ale firma na prawdę jest ciekawa - panuje zasada że nie ma wewnątrz firmy informacji tajnych, za to nie powinno się o większości mówić po wyjściu z pracy. Normą jest dosiadanie się do kogoś przy śniadaniu/obiedzie/kolacji i standardowym pytaniem jest "nad czym pracujesz?". A można porozmawiać z ludźmi pracującymi nad na prawdę ciekawymi i nowatorskimi projektami. Wszystko to stwarza bardzo duże możliwości rozwoju swoich zawodowych umiejętności, bo poza szkoleniami mamy do dyspozycji dużą bazę tutoriali (czyli... "samouczków") na temat wytwarzania oprogramowania i różnych technologii. Co oczywiście w korporacjach jest standardem, ale efekt skali jest dostrzegalny :) Co więcej, nie tylko dostępność tych materiałów jest ważna, bo istotnie pracuje się tutaj zgodnie z zasadami o których można głównie poczytać w książkach o inżynierii oprogramowania, natomiast ciężko by w Polsce znaleźć firmę która na prawdę wdraża u siebie takie praktyki. Co do inżynierii zresztą - mam tutaj tytuł Software Engineering Intern ("Inżynier Oprogramowania - Praktykant"?), czyli mogę się nareszcie pozbyć kompleksów związanych z moimi studiami, po których nie mam absolutnie możliwości dostania tytułu inżyniera ;)

Muszę chwilę popisać o tym, o czym wszędzie jest dużo szumu, czyli o posiłkach ;) Jest na prawdę niesamowicie. Na początku można wręcz odnieść wrażenie (czy mylne? - nie jest to do tej pory dla mnie jasne) że nie ma drugiej tak mocno skoncentrowanej na jedzeniu społeczności :) Na terenie Googleplexu (tak się nazywa siedziba) jest bodajże 18 restauracji o różnych profilach. Serwują jedzenie praktycznie non stop, rano są śniadania, półtorej godziny po zakończeniu śniadań zaczynają się lunch'e, a pod koniec dnia serwowane są dinner'y. A jeść można praktycznie wszystko: są miejsca nastawione na zdrową żywność, gdzie głównie podawane są warzywa i owoce, jest restauracja z amerykańskim jedzeniem (ciężkie...), niedaleko mojego budynku jest również knajpka śródziemnomorska, a osobiści bardzo chętnie jadam w meksykańskiej. W odróżnieniu od już wymienionych, przynajmniej połowa stara się oferować większą gamę potraw, a wtedy można na jednym talerzu umieścić sobie np. sushi, coś z kuchni indyjskiej, bardzo dobrą pizzę, różne sałatki, i praktycznie... wszystko czego dusza zapragnie. No... może poza schabowym z ziemniakami, którego jeden z moich współlokatorów bezskutecznie poszukuje po kampusie od pewnego czasu (Krzysiek - pozdrawiam!) ;) Większość działa na zasadzie szwedzkiego stołu, za wyjątkiem miejsc gdzie ma się decyzję co ma znaleźć się w potrawie - np. w restauracji meksykańskiej sami komponujemy swoje burrito/tocadę/quesadillę z blisko 20 składników i kilku sosów :) Co gorsze - na restauracjach świat się nie kończy, bo przy każdym open-space'ie jest do tego tak zwana micro-kitchen, gdzie można wziąć sobie z lodówki colę, sprite, mountain dew, reb-bull'a, czy cokolwiek innego, do tego jakieś przekąski, które starają się nie być aż tak nie zdrowe jak by mogły być - czyli batoniki z musli, orzechy, chipsy -wszystko w mirę możliwości low-fat ;)- można też kawę sobie zrobić, co niestety jest nietrywialne jako że (na przykładzie mojego budynku) jest np. 5 maszyn do parzenia/mielenia i robienia innych czynności związanych z kawą... Chciałem zasięgnąć pomocy u opiekuna, ale on mimo że pracuje już ponad 3 lata, umie obsługiwać tylko maszynę do espresso, a nawet do przejęcia tej wiedzy nie miałem dość wytrwałości, więc chodzę piętro niżej gdzie jest prostszy automat :) (stan rzeczy na dzień 30 lipca: Kilka dni temu się zepsuła maszyna na dole, musiałem nauczyć się robić espresso ;) ) Tyle na temat jedzenia, a żeby to wszystko zrównoważyć dostaliśmy na prawdę dobre rowery żeby dojeżdżać do pracy, duże i dobrze wyposażone siłownie, tak zwane endless-pools - czyli niekończące się baseny (płynie się w ciągłym "prądzie"), boiska do gier zespołowych, stoły do bilardy, piłkarzyków, ping-ponga i inne takie ;) Myślę że ogarnięcie tego wszystkiego zajmie na prawdę dużo czasu, tym bardziej że jest ciągłe napięcie żeby usiąść i coś konstruktywnego w końcu zrobić w tej pracy ;)

Wszystko to ma swoją cenę, czyli poza pracą czasu już praktycznie nie ma - choć nie znalazłem nikogo kto bym się jak na razie tym martwił. Wychodzimy rano, wracamy po 20, czasem tylko sił starczy na obejrzenie jakiegoś filmu na laptopie, i kładziemy się spać na nasze dmuchane materace z wall-martu ;) Już teraz jestem świadomy że jak tylko wrócę z tych praktyk i miesiąca tułaczki jedną z większych radości będzie wyspanie się na normalnym łóżku ;) W poprzedni weekend poza zwiedzaniem najbliższych okolic i dłuższą wycieczką rowerową nad zatoką San Francisco na nic już sił nie starczyło, w aktualny weekend główną atrakcję był sobotni paintball zorganizowany przez Google :) A było to na prawdę fajne przeżycie - wszyscy zgromadzeni interni (czyli praktykańci) byli podzieleni w cztery grupy po 18 osób i na zmianę rozgrywaliśmy różne "gry". Były proste kill-all, były różnego rodzaju capture-the-flag, były zdobycie terenu bronionego przez zespół przeciwny, czyli na prawdę rozmaitość :) Posiadając zespół złożony z 18 osób na prawdę co mecz dyskutowaliśmy zawzięcie nad strategią - podzieliliśmy się w podgrupy 4-5 osobowe, każda miała swoją nazwę i realizowała określone zadania: flanki próbowały zakraść się od tyłu i wyniszczać wroga od wewnątrz, zespół centralny atakował od przodu zasypując zdezorientowanego wroga gradem kul, i odwracając uwagę od przemykających z lewej i prawej flank, w capture-the-flag byli też biegacze, którzy na początku rozgrywki starają się jako pierwsi zdobyć flagę, którą potem wszystkimi siłami trzeba umieścić w bazie wroga. Wszystko działo się na względnie dużej powierzchni lasu z wzgórzami, małymi wąwozami, poobalanymi drzewami i dużą ilością różnych drewnianych konstrukcji, siatek, schronów itp. Szczególnie dobrze wspominam ostatnią rozgrywkę, kiedy osłaniany przez jednego z kolegów po kolei podkradałem się do schowanych za schronami przeciwników (którzy akurat obstrzeliwani przez ochraniającego mnie kolegę przez chwilę nie wyglądali na zewnątrz) i wyskakiwałem zza ich schronów mierząc w nich markerem i wykrzykując "Surrender"!, co oznaczało dla nich upokarzający koniec gry :) Emocje podczas podczołgiwania się pod bazę wroga na prawdę przednie :)

wtorek, 28 lipca 2009

Dni ostatnie, dni pierwsze

Dziś mamy kolejne nadrabianie zaległości:

Ostatnie dni w Polsce były bardzo intensywne, zbiegały na zaliczeniu jak największej ilości przedmiotów, pożegnalnych spotkaniach z przyjaciółmi, i przygotowywaniu sobie jak najlepszego gruntu w USA. Na liście TO-DO na korkowej tablicy widniało kilkanaście pozycji, które z dnia na dzień były wykreślane. Mieszkanie w USA, ubezpieczenia, jakieś sprawy z programem Work&Travel, licencjat, nowa bateria do laptopa, konto w dolarach, soczewki kontaktowe na czas nieobecności w Polsce i wiele innych pozycji o których już całe szczęście zapomniałem. Wszystko oczywiście w chwilach "wolnych" od pisania projektów i uczenia się do egzaminów. Czas mimo to, a może właśnie dlatego, płynął dalej i zanim się obejrzałem wyjechałem na ostatni weekend do domu, aby spędzić ostatnie chwile z rodziną, następnie poniedziałek pod znakiem załatwiania ostatnich spraw i pakowania, 3 godziny snu, podwózka na lotnisko w wykonaniu Macieja (dzięki!) i już byłem w samolocie do Londynu. Zaczęło się coś co najpewniej będę pamiętać przez długi czas.

Na Heathrow czekał już na mnie Szymon. Mieliśmy 5h do kolejnego lotu, więc wskoczyliśmy w metro aby odbyć zaplanowaną wcześniej mini-wycieczkę. Metro trochę rozczarowuje, okazuje się że fakt że do wielu rzeczy, jako kraj, doszliśmy znacznie później ma też swoje zalety :) Późniejsze doświadczenia nakazują choćby wspomnieć o amerykańskim systemie bankowym, innym przykładzie na potwierdzenie tej prostej teorii. W każdym razie po 40 minutowej podróży dotarliśmy na miejsce i zrobiliśmy szybkie tourne po lokalnych atrakcjach: Buckingham Palace, Westminster Abbey, Big Ben i gmach parlamentu, szybki burger w McDonaldzie, London Eye, Trafalgar Square, i ostatecznie metro z Piccadilly Circus z powrotem na Heathrow. Z tej wycieczki na pewno będzie kilka ładnych zdjęć, ale pojawią się z jeszcze większym opóźnieniem, jako że ja swoim aparatem robił zdjęcia Szymonowi, a on z wzajemności robił zdjęcia mi, swoim. W ten prosty sposób nikt z nas w miesiąc później nie ma jeszcze swoich zdjęć ;)

Lot do Los Angeles minął bardzo szybko i przyjemnie. Samolot oferował każdemu pasażerowi rozrywki multimedialne, czyli filmy z dużej kolekcji obejmującej wydawało by się niezliczoną ilość pozycji, podobnie z albumami muzycznymi, prezentacje multimedialne, filmiki i ciekawostki o Nowej Zelandii, a nawet proste gry zręcznościowe sprzed epoki. Jeżeli dołożyć do tego dobre posiłki i nieprzespaną noc, nie trudno uwierzyć że podróż się nie dłużyła. W Los Angeles wieczorna przesiadka do San Jose, tym razem samolot już dużo mniejszy, a i lot proporcjonalnie krótszy. W San Jose wylądowaliśmy na dziesięć minut przed północą, znaleźliśmy taksówkę i niedługo później stanęliśmy pod drzwiami recepcji, gdzie odebrać mieliśmy kluczyki do mieszkania, które Szymon będzie wynajmował przez czas praktyk. Bez większych komplikacji po pół godzinie położyliśmy się na podłodze pustego mieszkania, aby zakończyć ten, tym razem już nie tylko metaforycznie, długi dzień.

Zaraz po przylocie, jako że przybyliśmy na miejsce jako pierwsi z licznej ekipy intern'ów z UW, wynajęliśmy dużego Pickupa (sześcioosobowy Dodge RAM 1500) aby zapewnić sobie jakiekolwiek możliwości działania. Czas następnie schodził na załatwianie wszelkich spraw związanych z mieszkaniem dla mnie, Grześka, i Krzyśka (w odróżnieniu od mieszkania wynajmowanego przez Szymona), które należało znaleźć i wynająć. Proszę tylko nie oceniać zbyt pochopnie i zbyt surowo, umowę o wynajem mieszkania podpisaliśmy długo przed przylotem, niestety w ostatniej chwili istotnie zmieniono nam warunki finansowe i postanowiliśmy poszukać czegoś na miejscu. W kolejnych dniach przyjeżdżała reszta ekipy z naszego uniwersytetu, więc jeździło się na lotnisko, załatwiało konta bankowe i telefony amerykańskie, a Szymon w wolnym czasie zwoził meble do swojego mieszkania. W piątek, 3 dni po moim przylocie, zasiedliliśmy z Grześkiem i Krzyśkiem właśnie wynajęte mieszkanie, aby weekend spędzić na poszukiwaniu na craigsliście mebli i zwożeniu ich do "nowego domu". W poniedziałek pierwszy dzień w Google.

Początki

Na dużą rzecz zaczęło się zanosić kiedy przechodząc przez korytarz wydziału spotkałem Karola, który zapytał mnie czy nie chciałbym po praktykach w Google odwiedzić Bora Bora i kilku innych wysp Polinezji Francuskiej. Odpowiedziałem umiarkowanym optymizmem, że chętnie, ale kończę praktyki dużo później niż on, a i sam pomysł wyglądał trochę na słomiany zapał. Przez następne dni zaczęliśmy jednak rozmawiać o tej podróży, która rysowała się coraz odważniej i trochę nieosiągalnie, mimo to, postanowiłem się w ten projekt zaangażować. Udało się przestawić praktyki, aby zakończyć w bardziej standardowym terminie, i była droga wolna aby rozpocząć planowanie.


A było co planować... Wśród miejsc które chcieliśmy odwiedzić przewijały się Polinezja Francuska, Hawaje, Wyspa Wielkanocna, Chile, Nowa Zelandia, Australia, i Singapur. W końcu spotkaliśmy się w trójkę w jednej z sal wydziału aby znaleźć sensowny pod względem turystycznym i finansowym plan. Obok tej notki zamieściłem ciekawe zdjęcie - notatkę z pierwotnym planem naszej podróży, który się zmaterializował po 3 godzinach dyskusji i sprawdzania cen i dostępności lotów.

Na zdjęciu tym widać:
  1. HNL - Honolulu (Hawaje)
  2. OGG - Maui (Hawaje)
  3. PPT - Tahiti (Polinezja Francuska)
  4. IPC - Wyspa Wielkanocna
  5. AKL - Auckland (Nowa Zelandia)
  6. Australia
  7. Singapur
Plan był ambitny, niestety oferta linii lotniczych utrudniała jego realizację. W efekcie nie udało się znaleźć satysfakcjonujących cenowo połączeń. W między czasie do grupy (do tej pory trzy osobowej) dołączył Szymon, a odszedł Krzysztof - pomysłodawca. Razem z Karolem i Szymonem zdecydowaliśmy się na realizację nieco uproszczonej wersji. Zrezygnowaliśmy z Hawajów, jako że jest to coś na kształt zdegenerowanej Polinezji Francuskiej. Na pewno mają lepszą infrastrukturę, ale to jest wręcz argument przeciw nim ;) Odpadł również Singapur, który miał stanowić ciekawy bonus, ale przelot przezeń mocno ograniczał wybór biletów. W ostateczności pozostała Polinezja Francuska, Wyspa Wielkanocna, Nowa Zelandia, oraz Australia.

Pozostało więc kupić bilety, a trzeba się było z tym spieszyć. Kupując bilety "dookoła świata" (czyli wliczając naszą podróż do USA) chcieliśmy zredukować koszty, a każdy dzień opóźnienia przynosił groźbę istotnej podwyżki cen. Rozpoczął się ciężki proces szukania optymalnej oferty. Najpierw wykorzystywaliśmy strony oferujące bilety typu Multi-city etc., w szczególności Kayak.com cieszył się u nas powodzeniem. Gdy nie udało im się spełnić naszych oczekiwań, nastąpił etap dopasowania naszej podróży pod oferowane przez sojusze lotnicze bilety RTW (round the world). Nasza podróż niestety była na tyle skomplikowana że żaden sojusz nie był w stanie pokryć jej swoimi lotami, co implikowało dokupywanie dodatkowych, drogich biletów. Gdy po skorzystaniu z pomocy biura podróży specjalizującego się w wyszukiwaniu biletów dostaliśmy ofertę która przekraczała lekko nasze założenia budżetowe, byłem za skorzystaniem z niej. Chłopaki jednak zdecydowali się na porzucenie tej drogi i kontynuowanie indywidualnych poszukiwań. Jak się okazało, całe szczęście, gdyż Szymon natrafił na informację że Air New Zealand jest jedyną linią lotniczą która jest w stanie zaoferować podróż dookoła świata. Po zgłębieniu tematu okazało się że 90% odległości możemy pokonać właśnie z nimi, a pozostaną do kupienia bilety:
  1. Warszawa - Londyn
  2. Los Angeles - San Jose lub San Francisco
  3. Polinezja Francuska - Wyspa Wielkanocna
Ta opcja kosztowała nas 70% ceny oferty znalezionej przez biuro podróży i z zapasem wpasowywała się w ustalony budżet. Oto powód dla którego do USA z Londynu leciałem samolotem Air New Zealand.

Pierwszy wpis

Aby uczynić moje wakacyjne notki bardziej dostępnymi dla zainteresowanych, w końcu się przełamałem i założyłem bloga. Zawsze podchodziłem z dystansem do tego typu inicjatyw, ale z czasem łagodnieję, więc i na pierwszego bloga nadszedł czas :)

Na tym blogu będą miały miejsce głównie teksty związane z moim wakacyjnym pobytem w USA, praktykami w Google, oraz mini podróżą "dookoła świata" którą zamierzam kontynuować po zakończeniu praktyk. Z góry jednak uprzedzam że rzeczy związanych bezpośrednio z pracą będzie tutaj niewiele, jako że duża część rzeczy nad którymi się tutaj pracuje jest confidential i byłoby nierozważne z mojej strony testować sprawność aktualnego pracodawcy ;)

Na dziś kończę, jako że zrobiło się już dość późno. W najbliższym czasie można się spodziewać przystosowania napisanych wcześniej tekstów do stylistyki bloga, a następnie zabiorę się za kolejne sprawozdania. A na zdjęciu samolot którym przemierzyłem pierwszy ocean - nie długo wyjaśnię dlaczego z Polski do USA leciałem z Air New Zealand :)