sobota, 1 sierpnia 2009

San Francisco - Wrażenia

Dziś miał być wielki dzień dla bloga, jako że miał ukazać się wpis obejmujący mini-wypad do San Francisco i weekendową wycieczkę do Yosemite. Tym samym, miał zakończyć się okres nadrabiania zaległości. Tak jednak się nie stanie, gdyż dość dużo w dzisiejszy wieczór czasu zeszło na Skype'ową konferencję z Szymonem i Karolem na temat naszego RTW. Ale dobrze się stało, dość precyzyjnie określiliśmy plan na dwa pierwsze punkty podróży, czyli Wyspę Wielkanocną i Polinezję Francuską. Część noclegów została już zarezerwowana, a część trzeba znaleźć. Odpowiedzialności podzielone, ja mam spróbować załatwić jacht na dwa dni żeglowania w okolicach Bora-Bora. Gdyby się udało, można by powiedzieć że każdy z nas miałby już "raj na ziemi" zaliczony, bo mówi się że tylko przy użyciu łodzi można w pełni doświadczyć piękna tych wysp... rozmarzyłem się, będę próbował :) Tak więc, ustawiliśmy trochę rzeczy związanych z podróżą, ale za to na opisanie Yosemite sił już nie starczyło. Opisałem za to dość szczegółowo kilka godzin spędzonych w SF, podczas których nie specjalnie się coś działo, ale przecież nie zostawię bloga bez wpisu na weekend ;) Zdradzę że w ten weekend będą dwa dość fajne wydarzenia. W sobotę mamy "paintball revisited", tym razem postaram się o bardziej szczegółowe zdjęcia. A w niedzielę - trochę się boję to powiedzieć, jako że nie do końca się z tym oswoiłem - uczę się latać na lotni :D... czekajcie na wpisy ;)

W sobotni poranek 18 lipca, wybrałem się razem z współlokatorami do najbliższej stacji Caltrain'a (a jest to taki lokalny pociąg, który pędzi przez całą dolinę krzemową, kończąc bieg w San Francisco). Którym podjechaliśmy do BART'a (który znów jest trochę innym pociągiem), kończąc przejazd po ponad godzinie w okolicach centrum miasta. Z rzeczy, które zostały mi przez siostrę zarekomendowane, zdecydowaliśmy się najpierw udać na posiłek do Chinatown. Krótka analiza mapy i po kilku przecznicach jesteśmy. I jak wrażenia, chciało by się zapytać? Otóż mieszane. Z jednej strony spodziewałem się czegoś istotnie bardziej zjawiskowego, a znalazłem kupkę kolorowych domków, z których część architektonicznie faktycznie do nazwy dzielnicy pasowała. Do tego dołożyć można czerwone lampiony zawieszone nad ulicą. Cóż... człowiek się chyba zmanierował za bardzo ;) Ale cóż, kupiliśmy pocztówki i szukamy knajpki. Okrążyliśmy Chinatown szukając i nie mogąc się zdecydować, ale w końcu znaleźliśmy coś co spełniało postawione wymagania (nie fast-food, dużo ludzi w środku, dobra intuicja) i zdecydowaliśmy się wejść. Dobraliśmy sobie stolik, podano nam herbatkę i menu. I w tym momencie chciałbym uprzedzić - po trochu był to taki chiński bar mleczny :D, a więc menu był w postaci zalaminowanych kartek A4 wypełnionych dość gęstym druczkiem, na szczęście częściowo również angielskim. Co nie było takie znów oczywiste, jako że reszta klientów angielskiego w tej knajpce nie używała. Przyjęliśmy standardową strategię, czyli wybrać "lokalny specjał", którym w tym wypadku było jakieś danie z długim opisem, podawane tylko dla 2 lub więcej osób. Akurat pasuje, bierzemy. To co dostaliśmy, to była seria 4 dań, z których pierwsze było swego rodzaju "zakąską", a z pozostałych trzech, każde jedno na 3 osoby by wystarczyło... Nie muszę wspominać że objedliśmy się zdecydowanie za bardzo. Dla ciekawskich wspomnę, że przystawką były jakieś przysmażane pierożki, a następnie dostaliśmy na różne sposoby przyrządzone drób, wieprzowinę i wołowinę. I jeszcze jeden ciekawy wniosek: Chińczyki w Warszawie są smakowo raczej bliskie oryginału, choć oczywiście trochę mniej czuć w nich "kuchnię domową" ;) Następnie spacer na Union Square, próba zrobienia zakupów w wykonaniu Grześka. Nieudana, idziemy w stronę portu, gdzie od samego początku są ładne widoki za równo na centrum jak i na Alcatraz i Angel Island. Warto w tym miejscu wspomnieć że San Francisco ma jako miasto na prawdę super klimat, ciężko takie rzeczy opisać ale czuć to doskonale. Zespoły rockowe grające na chodniku, ta specyficzna architektura, a do tego wielkomiejski luz w połączeniu z serdecznością tego najbardziej tolerancyjnego z miast USA. Ale wracając, urządzamy sobie raczej długi spacer wzdłuż wybrzeża, dochodząc w końcu do przystani jachtowej i "centrum rozrywki" Pier 39. Ja oczywiście musiałem spędzić część czasu przeglądając keję, ale nic super ciekawego nie znalazłem. W większości dość starawe jachty, ale za to widać że przystosowane na walkę z żywiołem solidniej niż jednostki które np. czarterujemy w Chorwacji. Nic dziwnego, dopłynąć tutaj oznacza raczej kawał drogi w oceanicznych warunkach. Następnie jeszcze zerkneliśmy na słynne platform na których w porcie wylegują się lwy morskie (Fajne toto), i już zbieramy się do powrotu do centrum. Tym razem motywacji na spacer nie starczyło, więc trafił nam się autobus z wygadaną Murzynką za kierownicą, która na pytanie co z naszą resztą z pieniędzy ze bilety, raczyła dać wykład o tym jak to jest w San Francisco... Ale akurat tego popołudnia było tak, że mimo usilnych starań nie udało nam się znaleźć knajpki z drinkiem i czymś na kolację, ale znaleźliśmy coś innego. Jedna ulica oddziela wielkomiejskie i wyrafinowane centrum od (może to za mocne porównanie) slumsopodobnej dzielnicy. Na krótką chwilę SF straciło trochę z swojego blasku. Na kolację Burger King, a obiecany sobie drink już w Mountain View.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz