poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Dream Theater i inni

Refleksja wrześniowa:
Ostatnio się w pracy ciekawie zrobiło. Jako że prawie skończyłem swój główny projekt, zaczęły się poszukiwania kolejnego zadania które mógłbym wykonać przez pozostałe 4 tygodnie. Niby ok, ale tak na prawdę przecież nie skończyłem głównego projektu, tyle tylko że udało się zobaczyć "jakieś" rezultaty. Każdy kto trochę siedzi w temacie wie, że od uruchomia "wersji beta", do zakończenia wszystkich problemów związanych z projektem długa droga. A więc w tym momencie mam od groma kwestii z zakończeniem głównego projektu, a dodatkowo człowiek który wymyślił dla mnie ciekawe zadanie w jego usłudze, ciśnie mnie żeby moja praca posuwała się do przodu, bo przecież zostały już tylko 3 tygodnie. No właśnie, 3 tygodnie. Czas płynie niesamowicie szybko tutaj. Czy Wy jesteście świadomi że koniec wakacji się zbliża? :( A z końcem wakacji zbliża się kolejny temat: sesja poprawkowa, co sprawia że muszę pisać w domu TRZECI projekt na zaliczenie TAWu (tworzenie aplikacji wielowarstwowych). Bez komentarza, siedzę w pracy nad dwoma projektami, mając z każdego dość pracy żeby wypełnić mój dzień, a kiedy już wrócę do domu, siadam nad kolejnym.


A teraz już właściwa notka:

27 Sierpnia razem z Pablo i Rodrigo wybraliśmy się na wyczekiwany koncert w ramach trasy Progressive Nation Tour, której organizatorem i główną gwiazdą jest Dream Theater. Zespół zapewne nie jest znany osobom nie gustującym w rockowo-metalowych brzmieniach, ale warto wspomnieć że jest to jeden z najważniejszych zespołów współczesnego rocka/metalu, a w szczególności ich progresywnych odmian. Zatem kto chce zdobyć trochę więcej background'u zapraszam choćby na wikipedię. Dużym zaskoczeniem była wielkość sali w której koncert się odbywał. Kiedy zespół pokroju DT daje koncert w dowolnym kraju innym niż USA, dzieje się to najczęściej na stadionach lub wielkich salach koncertowych, a widzów jest co najmniej kilkanaście tysięcy, nasz koncert miał natomiast miejsce w średniej wielkości teatrze. Wszystko to sprawiało, że artyści wydawali się dużo bardziej osiągalni i nie było czuć w całym wydarzeniu ani szczypty gwiazdorstwa. Podobna zależność działa zresztą w drugą stronę. Dużo bardziej klimatyczne (bo kameralne) są polskie koncerty naszych gwiazd, np. Behemoth czy Vader, które znów amerykanom muszą wydawać się tak odległe jak nam DT (choć skala może nie ta).


Pierwszym zespołem który zagrał tego wieczoru był Scale The Summit. Gra w tej kapeli kilku młodziutkich chłopaczków, którzy dali dość mocno czadu. Zaprezentowali instrumentalny, progresywny, nowoczesny metal - ach te przymiotniki w nazwach gatunków :). Instrumentalny oznacza tyle że na prawdę nie mają wokalisty, co w tej stylistyce jest dość rzadkie. Z boku próbka muzyczna. Zdecydowałem że w pierwszej kolejności będę zamieszczać próbki z YouTube, które w odróżnieniu od nagrań z mojej kamery mogą być z dobrym efektem przesłuchane przez każdego kto ma na to ochotę. Filmiki z mojej kamery mogą mieć wartość tylko dla największych wyjadaczy, ale i dla nich coś się znajdzie poniżej ;)


Kolejnym zespołem był Bigelf. Na moje ucho był to lekko progresywny stoner rock, czyli taki dość ciężki hard rock z zacięciem rock&roll'owym. Zespół się bardzo fajnie prezentuje na żywo, muzycy z widoczną swobodą odgrywają swoje kawałki i dobrze się przy tym bawią. Wokalista bardzo pozytywnie zaskakiwał, zawsze trafiając w odpowiednią nutę, i to nie tylko przy użyciu swojego głosu, ale również pianina i keyboardu'a. Co tym bardziej zaskakiwało, jako że bardzo często wykorzystywał wszystkie trzy środki wyrazu na raz. Cały zespół wyglądał trochę jak nie z tej epoki, długie kłaki, gitarzyści i perkusista w skórach, a wokalista w cylindrze i marynarce :D Z boku macie teledysk w którym zaprezentowali się praktycznie identycznie jak na koncercie. Kawałek z teledysku dość toporny, ale przynajmniej część moich odczuć może przybliżyć :) Dla smakoszy o bardziej wysublimowanych gustach, radzę poszukać głębiej na YouTube.


Zespół trzeci, już dość popularny, czyli Zappa plays Zappa. Przyznaję się bez bicia że twórczości Franka Zappy nie znam, ale wyczytałem że powyższy zespół założył najstarszy syn Franka aby grać kawałki ojca. Pod względem kunsztu muzycznego na pewno ZPZ przewyższał dwa wcześniejsze zespoły, prezentował bardzo złożone kompozycje zagrane przez 9 bądź 10 muzyków. Wystarczy wspomnieć że podczas swojego setu trwającego ponad godzinę, zagrali 4 kawałki :D W tym wyliczeniu sola wliczam oczywiście do utworów podczas których były grane. Nie dajcie się zwieść wrażeniu że muszą być to majestatyczne tasiemce, bo całość była raczej lekkostrawna. Nie umiem określić jaki gatunek to był, bo się zupełnie na tym obszarze rocka nie znam. Przez pierwszą połowę koncertu słuchając muzyki która fragmentami przypominała podkłady kreskówek miałem mieszane uczucia, ale w drugiej połowie zaczynałem mieć jakąś ideę o co w tym wszystkim chodzi. Na pewno bardzo istotną częścią są teksty, które musiałbym bym zgłębić osobno. Na pierwszy rzut oka wydają się na prawdę ciekawe, niegłupie, a do tego napisane z ogromnym poczuciem humoru. Próbka z YouTube z boku.


No i czas na gwiazdę wieczoru, czyli Dream Theater. Zacznę może od tego, że wielkim fanem DT nigdy nie byłem, przy czym raczej nie z powodu smaku, a z lenistwa. Są takie zespoły, o których wiadomo że tworzą dobrą muzykę, jednak czasu i chęci brakuje żeby sięgnąć i przetrawić ich dzieła. Dzięki Maciejowi (Pozdrowienia!) już dawno temu wchłonąłem dwa krążki: Train of Thought oraz Octavarium, reszty niestety za młodu (kiedy "aktywnie" słuchałem muzyki) mi się nie udało, a ostatnio to już co najwyżej czasem wrócę do dawno przesłuchanych płyt. Koncert DT stał się wspaniałą okazją aby trochę zmienić swoje postępowanie i poodkrywać nowe muzyczne regiony. Tak więc przez 2 tygodnie przed koncertem w pracy i po pracy starałem się słuchać DT ile się dało, aby zaznajomić się możliwie z jak największą ilością utworów. Czasu oczywiście nie starczyło żeby poznać dobrze całość (10 studyjnych nagrań! I to jakich!), ale do listy albumów z którymi czuję się komfortowo dołączyły Images and Words, Six Degrees of Inner Turbulence oraz Systematic Chaos. Dzięki krążkowi Greatest Hit (...and 21 Other Pretty Cool Songs) zaznajomiłem się też z kilkoma częściej granymi kawałkami z reszty płyt, i tak uzbrojony poszedłem na koncert.


Koncert mnie nie zawiódł, ponad połowę utworów dobrze kojarzyłem, co z pewnością ułatwiło odbiór i dobrą zabawę. DT zagrał 8 kawałków + duże, kilkuczęściowe solo Rudess'a (keyboard). Wszyscy muzycy włącznie z wokalistą byli w formie, potknięć nie było, choć może spektakularnego show też nie. Trzeba jednak zaznaczyć że standard jest tak wysoko postawiony, że standardowe show jest na prawdę satysfakcjonujące dla mnie, jako "nowicjusza". Wirtuozeria muzyków nie objawia się tylko w "solówkach", bo pasaże które w wypadku innych zespołów byłyby "solówkami", tu są standardowymi częściami utworów. Za to jeżeli chodzi o prawdziwe sola, to muzycy DT pokazali najlepsze co na żywo do tej pory widziałem. Często jest tak że prawdziwe improwizacje nawet dobrych muzyków nie są satysfakcjonujące,
czego nie można powiedzieć o Petrucci'm czy Rudess'ie. Ich wstawki są nie tylko pokazem jak szybko człowiek może przebierać palcami, bo melodie są zawsze dobrze wkomponowane w utwór a opanowanie instrumentu (nie tylko o szybkość mi chodzi) jest na najwyższym światowym poziomie. Podsumowując, swój pierwszy koncert DT wspominam bardzo dobrze i z pewnością przy najbliższej okazji będę starał się to doświadczenie powtórzyć. Tymczasem jeżeli jeszcze twórczości DT nie znacie, a dźwięk gitary was nie odrzuca, to zachęcam do zapoznania się!

A poniżej dwa filmiki z mojego aparatu. Jeżeli ktoś jest zainteresowany to mam dużo więcej materiału, ale raczej nie ma sensu wrzucać całości na bloga.

wtorek, 25 sierpnia 2009

Hang Gliding revisited

W ostatnią niedzielę zawitaliśmy ponownie na pustynne tereny na południe od San Francisco Bay Area, aby spróbować lotniarstwa. Z wizyty jestem jak najbardziej zadowolony, zrobiłem wyraźne postępy, a co najważniejsze - nie ostygł mój zapał do tego sportu. Tym razem już większość prób była udana, choć wiatr bywał dość złośliwy. Udało mi się zrozumieć i dobrze opanować tajniki dobrego startu, co dało dużo satysfakcji. Chciałbym przeprosić wszystkich którzy oczekiwali od drugiej lekcji podniebnych akrobacji, mam niestety świadomość że filmik zmieszczony powyżej jest dla widza siedzącego przed komputerem dość nudny. Jednak nawet zlecenie z tego małego wzgórza wymaga kilka godzin praktyki, nie mówiąc tu o poważnym lataniu. Muszę się przyznać że na ten moment nie umiem precyzyjnie lotnią skręcać, co przy nagłym bocznym wietrze który się wczoraj pojawiał by się zdecydowanie przydało. Efektem powyższego były dość częste, lecz nie tylko moje, kraksy. Znów nasuwa mi się podobieństwo do żeglarstwa - nie sposób bez wcześniejszej praktyki trzymać łodzi żaglowej na kursie, podobnie sprawa wygląda z lotnią. Ale dość gadania.

I jeszcze jedno: ostatnio na blogu spadła częstotliwość postów, jako że dzieje się po prostu trochę mniej. Musiałem się wziąć za projekt na uniwerek, co odbija się na mojej aktywności weekendowej. Mimo to w czwartek razem z Rodrigo (Wenezuela) i Pablo (Argentyna) idziemy na koncert Dream Theater - więc może też jakaś krótka notka tu znajdzie swoje miejsce. Poza tym być może zrobimy dużą czterodniową wycieczkę Las Vegas + Grand Canyon za dwa tygodnie, ale mówię to bardzo w trybie przypuszczającym. Z innych nowości, wszystko wskazuje że uda się zarezerwować na 3 dni jacht żaglowy (jakieś Beneteau), i zrobić z jego użyciem wycieczkę Raiatea -> Bora Bora -> Raiatea. W najbliższych dniach powinienem już mieć szczegóły więc pojawi się post o aktualnym stanie przygotowań na nasz duży objazd.

środa, 19 sierpnia 2009

De Young Museum i inne

Podczas któregoś z ostatnich weekendów miałem okazję odwiedzić De Young Museum w San Francisco. Położone jest ono w Golden Gate Park, który sam z siebie jest piękny, a zawiera również w sobie mnóstwo ciekawych miejsc. Mam nadzieję że uda się jeszcze tam wrócić i zobaczyć inne atrakcje, ale z tego co już widzieliśmy, chciałbym pokazać wam najbardziej okazałe i absorbujące uwagę dzieło. Od razu zaznaczam że było wiele innych ciekawych eksponatów, ale w ogólności nie robiłem im zdjęć.

Ale spójrzcie za to na tych kilka, którego zrobiłem:

A kręgosłup w środku katedry jest prawdziwy... Pracownik muzeum nie umiał dokładnie powiedzieć skąd artysta go wziął. A Artysta swoją drogą, pozwolę sobie wspomnieć, jest "lokalny", bo mieszkający w Sacramento.

Poza De Young Museum odwiedziliśmy również tamtym razem Haight St, czyli kolebkę Hippies, oraz zjedliśmy obiad w prawdziwej japońskiej restauracji w japońskiej dzielnicy SF.

Na najbliższą niedzielę kroi się powtórka hang glindingu, a w międzyczasie również główna podróż jest przeze mnie, Szymona oraz Karola organizowana, więc na ten temat na pewno również niedługo pojawią się konkretniejsze wpisy.

piątek, 14 sierpnia 2009

Wieczorny rejs po zatoce

Dziś krótka notka bez zbędnego rozpisywania się. I tak nikt tych długich nie czyta ;)

Pewien czas temu Google raczył zrobić nam przyjemność i zabrał nas na rejs po zatoce San Francisco. Po południu podstawiono autobusy, po drodze zachaczyliśmy jeszcze o siedzibę YouTube'a, i niedługo potem byliśmy już na wybrzeżu SF. Łódeczka, nie ma co ukrywać, dość duża :) Całej niestety nie zwiedziłem, ale nasza impreza rozgrywała się na dwóch piętrach, na których i tak znaleźć można było wiele rzeczy których zwykle się na łodziach się nie znajduje. Na pierwszym piętrze impreza "rozgrywała" się przy użyciu orkiestry, a także parkietu oraz baru, na drugim natomiast, za "rozgrywanie" imprezy odpowiedzialne było kasyno. Poza tymi kilkoma rozrywkami rejs oferował również piękne widoki oraz możliwość rozmowy z kilkoma ważniejszymi postaciami Google'a. Rozmowy z dwoma VP o naszych projektach, a także o tym, co w najbliższych latach przyszłość do światka IT przyniesie, to jest to, co chyba najlepiej mi zapadnie w pamięć z całego wieczoru.

Choć widoki też były ładne:


środa, 5 sierpnia 2009

Hang Gliding, czyli czas sobie polatać!

W końcu przyszedł czas na zapowiadaną notkę z nauki latania na lotni! Oto i ona:

Jocelyn, która ujrzawszy gdzieś ofertę lekcji lotniarstwa stwierdziła - "Czemu nie! ", rozesłała maila w poszukiwaniu towarzystwa... i tak się zaczęło :) W 15 osób umówiliśmy się przed południem w niedzielę na stacji Caltrain'a w Mountain View. W pół godziny prawie wszyscy raczyli się łaskawie zjawić, co tym razem było uwzględnione. Piszę "prawie wszyscy", jako że jedna osoba gdy otrzymała od nas telefon, powiedziała do słuchawki coś w stylu "Gdzie jestem? W domu. Jeżeli po mnie podjedziecie, to właściwie chętnie pojadę"... hmm... tym bardziej że mieszkał po drugiej stronie zatoki ;)


Dojechawszy na miejsce, okazało się że adres wskazuje na jedne z wielu drzwi do dużego baraku, wkroczyliśmy więc i ujrzeliśmy pomieszczenie pełne przepięknych zdjęć z związanych z lotniarstwem - szczególnie magiczne są zdjęcia wykonywane na na prawdę dużych wysokościach, gdzie mimo to pilot lotni ma bardzo bezpośredni kontakt z - nazwijmy to tak - "światem". Przywitała nas miła starsza pani, która podsunęła do podpisania waivery, że w razie uszczerbku na zdrowiu, złamań, śmierci, strat mienia nie będziemy się nazbyt skarżyć. I na prawdę piszę tutaj zafascynowany sposobem w jaki słowo death zostało beztrosko wplecione w ten, standardowy przecież, formularz ;) Podpisaliśmy ochoczo. Po formularzach zostaliśmy najpierw uraczeni opowieścią o niej i o jej mężu, którzy latają przez praktycznie całe swoje dorosłe życie, a następnie, przechodząc do sedna, wyświetlono nam dwa szkoleniowe filmy, które odpowiadały na podstawowe pytania. Okazał się że niestety/na szczęście nie będziemy zeskakiwać z klifów, z przyczepionymi do barków skrzydłami, a jedynie próbować odbywać swoje pierwsze loty podczas zbiegania z niezbyt stromej górki. Wokoło rozległy się odgłosy zarówno ulgi jak i przekornego rozczarowania :) Czas było przejść od teorii do praktyki, dostaliśmy więc wskazówki do podróży, i wróciliśmy do samochodów aby udać się w godzinną (sic!) podróż do "idealnego miejsca do rozpoczęcia nauki lotniarstwa".

Gdy dojechaliśmy na miejsce, ujrzeliśmy wysuszone w kalifornijskim słońcu, łagodne wzgórza. Po kilku chwilach reszta samochodów dojechała i wybraliśmy się w kierunku bramy wejściowej na ten wielki teren. Jednak zanim doszliśmy, znikąd pojawiła się ciężarówka i zatrzymała się przed wejściem. Podeszliśmy więc, i zapytaliśmy czy zajmują się hang glidingiem, okazało się że nie - bo sky divingiem. Mówiąc to, kierowca pokazał palcem w niebo, gdzie jak się okazał, zaczęły się rysować kształty pięciu spadochroniarzy, z których jeden rozpoczął wykonywać właśnie jakieś dziwne akrobacji z użyciem swego spadachronu szybującego. Przeszliśmy przez bramę, i wybraliśmy się w stronę baraku przy którym zauważyliśmy 3 lotnie, a w tym czasie spadochroniarze lądowali kilka metrów od nas i serdecznie się witali :) Gdy byliśmy w połowie drogi, podjechały do nas dwa samochody terenowe zmierzające w identycznym kierunku, i dostaliśmy propozycję zrobienia safari experience, czyli podwózki na zewnątrz auta. Nie muszę mówić że z chęcią przystaliśmy :) Po dotarciu do baraków, podzieleniu nas na 3 grupy i rozdzieleniu ochraniaczy, kasków, i uprzęży, rozpoczęły się zajęcia w podgrupach.

Dwie pierwsze grupy rozpoczęły składanie swojej lotni, my natomiast, jako że nasz instruktor już prowadził tego dnia zajęcia, przeszliśmy od razu do pierwszych prób. Powiedzmy sobie jasno jakie są zasady: rzecz najważniejsza - light touch, czyli lotnią nie kierujemy tak jak kierujemy samochodem, a jedynie dajemy jej wskazówki jak ma się zachować. W praktyce się to przekłada na to, że pilot jest zawieszony na uprzęży pod skrzydłem, i właściwie nie trzyma się trójkąta sterownego, a jedynie lekkimi ruchami go odchyla w odpowiednią stronę. Nie jest to takie zupełnie oczywiste - naturalnym odruchem po oderwaniu się od ziemi, jest mocne przytrzymanie się czegoś, najlepiej czegoś co masz już prawie w dłoniach. Problem jest w tym, że gdy się skusisz, od razu lecisz w dół. Ok, spróbujmy. W cztery osoby będące w naszej grupie zadecydowaliśmy o kolejności i zaczęliśmy na zmianę pojawiać się pod lotnią. Pierwsze próby truchtu, i już czuć jak skrzydło wyrywa się w powietrze.
Gdy zrozumieliśmy, że trójkąta nigdy nie powinniśmy gwałtownie chwytać, zaczęliśmy z trochę większej górki, a nasze "loty" proporcjonalnie się wydłużyły. W tym momencie wiedziałem już doskonale że zdecydowania mi się to podoba (zrozumiałem to nawet wcześniej, gdy zobaczyłem zdjęcia w stylu tego). Po każdej próbie była analiza popełnionych błędów i plan na próbę kolejną. Dość ambitnie podeszliśmy do sprawy, i chcieliśmy maksymalnie wykorzystać dany nam czas. W sumie wykonaliśmy blisko 10 prób, z czego ostatnie są takie, jakie widać na zamieszczonym obok filmiku. Nakręciłem go podczas jednego z bardziej udanych lotów koleżanki, więc dobrze oddaje co udało nam się osiągnąć tego dnia :)

Gdy zaczęło się ściemniać, przyszedł czas na zakończenie prób. Każda grupa przeciągnęła swoją lotnię pod barak, i staraliśmy się pomóc naszym instruktorom w złożeniu lotni. Muszę tu wspomnieć, że od strony technicznej, lotnia ma bardzo wiele wspólnego z żeglarstwem. Skrzydło (czyli... sail) jest wykonane z dacronu, czyli materiału z którego się szyje żagle, a cała konstrukcja jest utrzymywana przez stalowe linki mocowane na karabińczyki, walce z zawleczkami i szekle. Przypomina wam to coś? W kwestii nazw zresztą, sail nie jest wyjątkiem, bo centralny pionowy element to kil :) itp. Pod koniec tej notki muszę wspomnieć że ten, jakże dla mnie nowy, sposób na spędzanie czasu został dopisany do dość długiej listy rzeczy TODO z dość dużym priorytetem. Zapewne postaram się jeszcze odwiedzić to miejsce podczas tych praktyk, a następnie bez wątpienia poszukam podobnego bliżej domu :) Definitely, new favourite thing to do!

Ps. I jeszcze filmik z safari experience, gdy dostaliśmy podwózkę powrotną :)

Paintball Revisited!

Głosy aby wybrać się ponownie na paintball pojawiły się praktycznie od razu po ostatniej grze. Znalazł się na szczęście również i człowiek, który postanowił coś z tym zrobić :) Po kilku mailach na grupę dyskusyjną udało się zorganizować średniej wielkości grupkę, aby znów postrzelać w siebie farbą, biegać od przeszkody do przeszkody, czołgać się, skradać i planować jak rozgromić wroga. W efekcie blisko dwudziestu google'owych internów (co przy poprzednich 80 nie robi wrażenia) stawiło się w pierwszy sobotni poranek sierpnia na polach Los Gatos Pursuit. Tym razem nie było nas dość aby wynająć pole dla siebie, więc szybkie spojrzenia powędrowały w stronę naszych dzisiejszych współgraczy. A było na co popatrzeć... Zdecydowana większość ubrana była w wojskowe mundury albo specjalne stroje do paintballa, co w połączeniu z ich markerami - replikami prawdziwych karabinów w skali 1:1 - tworzyło już dość przerażający obraz. Na pocieszenie kierujący rozgrywką wykalibrowali wszystkim markery na podobną moc, co tylko trochę nas podniosło na duchu ;) Zostaliśmy wymieszani i podzieleni w dwa teamy. Na pewno tym razem z naszej perspektywy trochę mniej się działo - trudno oczekiwać że będziemy mogli znów wykonywać tak ciekawe i skuteczne akcje, kiedy po drugiej stronie barykady stoją ludzie którzy grają co weekend. Mimo to, nie zrażaliśmy się tym faktem i po prostu się dobrze bawiliśmy. A wystarczy starać się robić coś więcej niż ukryć się za przeszkodą na całą rozgrywkę, aby na pewniaka mieć super ubaw, dużo emocji, i... może kilka siniaków ;) Ale dzięki adrenalinie, to się okazuje już po rozgrywce :)

wtorek, 4 sierpnia 2009

Yosemite!


Wyjazd do Yosemite jak do tej pory był jednym z jaśniejszych punktów tych wakacji. Ale zacznijmy od początku:


Wszystko zawdzięczamy Mark'owi, który zaproponował hiking w Yosemite i spróbował go zorganizować. Słowo spróbował jest tu jak najbardziej na miejscu, bo cały wyjazd był chyba najbardziej chaotycznym przedsięwzięciem w jakim brałem udział :D Wystarczy wspomnieć że niektórzy ludzie, którzy byli odpowiedzialni za dość jasno określone zagadnienia (np. jedzenie, dojazd), nie dali rady sprostać zadaniu, i albo zrezygnowali z wycieczki, albo po prostu przestali odpisywać na maile 2 dni przed wyjazdem ;) Osobiście razem z znajomą rozsadzaliśmy ludzi po samochodach w nocy z czwartku na piątek, kiedy w sobotę rano mieliśmy wyjeżdżać. Niby nic wielkiego się nie stało, ale wyjazd był teoretycznie rozplanowany od tygodnia, a jeszcze w piątek w południe nie było wiadomo jak 28 osób dokładnie zabierzemy do Yosemite ;)

Tak czy inaczej, razem z chłopakami wypożyczyliśmy samochód (będąc szczerym, Grzesiek wziął to głównie na swoje barki), zabraliśmy jeszcze dwóch internów i w piątkę ruszyliśmy w sobotę rano na wschód od zatoki. Droga się specjalnie nie dłużyła, za to serwowała na prawdę ładne widoki, z których mogłem czerpać do woli, jako że tym razem nie byłem kierowcą, a pilotem (głupio do brzmi... hm?). Wydrukowana droga z Google Maps 'ów - lokalny patriotyzm - była na tyle dokładna że bez przygód dotarliśmy na miejsce, gdzie po zapłaceniu $20 za wjazd do parku, dostaliśmy kilka ulotek i mapę. Na spotkanie w Sentinel Beach dotarliśmy jako pierwsi punktualnie o 12.00. Od razu po przybyciu dostaliśmy nagrodę za znoje podróży, bo niedaleko naszego parkingu pojawił się mały niedźwiadek. Znów, wydawałoby się że nic wielkiego, ale powagi tej chwili dodał turysta, który stwierdził że mamy wielkie szczęście, bo on jest w Yosemite już dziewiąty raz, a niedźwiedzia udało mu się zobaczyć po raz pierwszy. Po zwiedzeniu okolicy i próbach skontaktowania się z resztą ekipy, stwierdziliśmy że sami wyruszymy na szlak, zanim jednak się wybraliśmy, czterdzieści minut po czasie dojechał drugi samochód. I tak kolejne ponad dwie godziny spędziliśmy na witaniu się z coraz to nowymi, dojeżdżającymi właśnie autami, jedząc kolejne lunch'e - bo wszak każdy po podróży chciał się posilić. W końcu jednak w okolicach godziny 15 udało się wyruszyć na szlak. Wybraliśmy wspólnymi siłami podobno najpopularniejszy szlak Yosemite Valley, czyli Mist Trail. Z Grześkiem i Krzyśkiem od razu wybiliśmy się na czoło wycieczki, żeby odreagować nasze trzygodzinne nic-nie-robienie, i tak już pozostało. Po niecałej godzinie zostaliśmy już tylko w czwórkę z Sagarem, narzucając dość żwawe tempo. Udało nam się zobaczyć tego dnia Vernall Fall, który poprzez ciągle unoszące się w powietrzu kropelki wody, spowodował powstanie tej prześlicznej "łąki", oraz Nevada Fall, którego szczyt był naszym maksimum na ten dzień. Sam szlak prowadzi aż do słynnego Half Dome , ale na ukończenie go i zejście z powrotem trzeba podobno blisko dziesięciu godzin, których tego dnia nie mieliśmy. Na szczycie Nevada Fall napełniliśmy butelki wodą, nacieszyliśmy się widokiem i trzeba było wracać. Schodząc (a prawdę mówiąc zbiegając) w dół, spotykaliśmy naszych ludzi próbujących również osiągnąć zdobyty przez nas cel, jak i tych którzy mieli tego dnia znacznie mniejsze ambicje. Co najważniejsze , udało się zebrać z powrotem w umówionym miejscu na wieczorne biwakowanie :) A impreza wyszła nam super - rozpaliliśmy ognisko, zrobiliśmy kiełbaski, zasmażane "kanapki" (tak to nazwijmy), a nawet ugotowaliśmy na ogniu makaron i podgrzaliśmy skomponowany wcześniej z półproduktów sos. Do tego oczywiście nie zabrakło również innych niezbędnych do "swobodniejszej" atmosfery produktów, i w efekcie zabawa była przednia :)

Dnia następnego, obolali z powodu wczorajszych górskich podbojów (i nie tylko) nie mieliśmy już sił na zaliczanie kolejnych szlaków. Wybraliśmy więc spokojny "rafting" po rzece, która tą dolinę wyrzeźbiła. Udało nam się jakoś zebrać i wyruszyć, a nie wspominałem że nocowaliśmy po 3 różnych campingach, a z zasięgiem komórek było słabo. Zdziwieni trochę jak się poznajdywaliśmy, wynajęliśmy pontony i z radością zrobiliśmy z nich użytek :) Nasz spływ trwał około cztery godziny, uwzględniając postoje na plażach, przeciąganie pontonu przez co płytsze odcinki, i grupowe postoje na mieliznach, z których zbyt szybko nie chciało nam się ruszać. Ot, trochę jachtowo-śródlądowy klimat, tyle że podczas żeglowania rzadko można oglądać tak piękne, górskie widoki. Po dopłynięciu na miejsce, wrzuciliśmy pontony na firmową ciężarówkę, sami zaś odjechaliśmy podstawionym autobusem. Ostatnie chwile w Yosemite zeszły na pożegnalnym lunchu, złożonym z jedzenia, którego nie daliśmy rady zjeść dnia poprzedniego i rano. Posiliwszy się, zebraliśmy się drogi, aby po kliku godzinach oglądania amerykańskich krajobrazów (a przynajmniej z mojej perspektywy tak ta podróż zbiegła ;) ), dotrzeć o 21 z powrotem do Mountain View. Był to na prawdę fenomenalnie spędzony czas :)

Reszta zdjęć powędrowała ostatecznie na Picasę.

sobota, 1 sierpnia 2009

San Francisco - Wrażenia

Dziś miał być wielki dzień dla bloga, jako że miał ukazać się wpis obejmujący mini-wypad do San Francisco i weekendową wycieczkę do Yosemite. Tym samym, miał zakończyć się okres nadrabiania zaległości. Tak jednak się nie stanie, gdyż dość dużo w dzisiejszy wieczór czasu zeszło na Skype'ową konferencję z Szymonem i Karolem na temat naszego RTW. Ale dobrze się stało, dość precyzyjnie określiliśmy plan na dwa pierwsze punkty podróży, czyli Wyspę Wielkanocną i Polinezję Francuską. Część noclegów została już zarezerwowana, a część trzeba znaleźć. Odpowiedzialności podzielone, ja mam spróbować załatwić jacht na dwa dni żeglowania w okolicach Bora-Bora. Gdyby się udało, można by powiedzieć że każdy z nas miałby już "raj na ziemi" zaliczony, bo mówi się że tylko przy użyciu łodzi można w pełni doświadczyć piękna tych wysp... rozmarzyłem się, będę próbował :) Tak więc, ustawiliśmy trochę rzeczy związanych z podróżą, ale za to na opisanie Yosemite sił już nie starczyło. Opisałem za to dość szczegółowo kilka godzin spędzonych w SF, podczas których nie specjalnie się coś działo, ale przecież nie zostawię bloga bez wpisu na weekend ;) Zdradzę że w ten weekend będą dwa dość fajne wydarzenia. W sobotę mamy "paintball revisited", tym razem postaram się o bardziej szczegółowe zdjęcia. A w niedzielę - trochę się boję to powiedzieć, jako że nie do końca się z tym oswoiłem - uczę się latać na lotni :D... czekajcie na wpisy ;)

W sobotni poranek 18 lipca, wybrałem się razem z współlokatorami do najbliższej stacji Caltrain'a (a jest to taki lokalny pociąg, który pędzi przez całą dolinę krzemową, kończąc bieg w San Francisco). Którym podjechaliśmy do BART'a (który znów jest trochę innym pociągiem), kończąc przejazd po ponad godzinie w okolicach centrum miasta. Z rzeczy, które zostały mi przez siostrę zarekomendowane, zdecydowaliśmy się najpierw udać na posiłek do Chinatown. Krótka analiza mapy i po kilku przecznicach jesteśmy. I jak wrażenia, chciało by się zapytać? Otóż mieszane. Z jednej strony spodziewałem się czegoś istotnie bardziej zjawiskowego, a znalazłem kupkę kolorowych domków, z których część architektonicznie faktycznie do nazwy dzielnicy pasowała. Do tego dołożyć można czerwone lampiony zawieszone nad ulicą. Cóż... człowiek się chyba zmanierował za bardzo ;) Ale cóż, kupiliśmy pocztówki i szukamy knajpki. Okrążyliśmy Chinatown szukając i nie mogąc się zdecydować, ale w końcu znaleźliśmy coś co spełniało postawione wymagania (nie fast-food, dużo ludzi w środku, dobra intuicja) i zdecydowaliśmy się wejść. Dobraliśmy sobie stolik, podano nam herbatkę i menu. I w tym momencie chciałbym uprzedzić - po trochu był to taki chiński bar mleczny :D, a więc menu był w postaci zalaminowanych kartek A4 wypełnionych dość gęstym druczkiem, na szczęście częściowo również angielskim. Co nie było takie znów oczywiste, jako że reszta klientów angielskiego w tej knajpce nie używała. Przyjęliśmy standardową strategię, czyli wybrać "lokalny specjał", którym w tym wypadku było jakieś danie z długim opisem, podawane tylko dla 2 lub więcej osób. Akurat pasuje, bierzemy. To co dostaliśmy, to była seria 4 dań, z których pierwsze było swego rodzaju "zakąską", a z pozostałych trzech, każde jedno na 3 osoby by wystarczyło... Nie muszę wspominać że objedliśmy się zdecydowanie za bardzo. Dla ciekawskich wspomnę, że przystawką były jakieś przysmażane pierożki, a następnie dostaliśmy na różne sposoby przyrządzone drób, wieprzowinę i wołowinę. I jeszcze jeden ciekawy wniosek: Chińczyki w Warszawie są smakowo raczej bliskie oryginału, choć oczywiście trochę mniej czuć w nich "kuchnię domową" ;) Następnie spacer na Union Square, próba zrobienia zakupów w wykonaniu Grześka. Nieudana, idziemy w stronę portu, gdzie od samego początku są ładne widoki za równo na centrum jak i na Alcatraz i Angel Island. Warto w tym miejscu wspomnieć że San Francisco ma jako miasto na prawdę super klimat, ciężko takie rzeczy opisać ale czuć to doskonale. Zespoły rockowe grające na chodniku, ta specyficzna architektura, a do tego wielkomiejski luz w połączeniu z serdecznością tego najbardziej tolerancyjnego z miast USA. Ale wracając, urządzamy sobie raczej długi spacer wzdłuż wybrzeża, dochodząc w końcu do przystani jachtowej i "centrum rozrywki" Pier 39. Ja oczywiście musiałem spędzić część czasu przeglądając keję, ale nic super ciekawego nie znalazłem. W większości dość starawe jachty, ale za to widać że przystosowane na walkę z żywiołem solidniej niż jednostki które np. czarterujemy w Chorwacji. Nic dziwnego, dopłynąć tutaj oznacza raczej kawał drogi w oceanicznych warunkach. Następnie jeszcze zerkneliśmy na słynne platform na których w porcie wylegują się lwy morskie (Fajne toto), i już zbieramy się do powrotu do centrum. Tym razem motywacji na spacer nie starczyło, więc trafił nam się autobus z wygadaną Murzynką za kierownicą, która na pytanie co z naszą resztą z pieniędzy ze bilety, raczyła dać wykład o tym jak to jest w San Francisco... Ale akurat tego popołudnia było tak, że mimo usilnych starań nie udało nam się znaleźć knajpki z drinkiem i czymś na kolację, ale znaleźliśmy coś innego. Jedna ulica oddziela wielkomiejskie i wyrafinowane centrum od (może to za mocne porównanie) slumsopodobnej dzielnicy. Na krótką chwilę SF straciło trochę z swojego blasku. Na kolację Burger King, a obiecany sobie drink już w Mountain View.