wtorek, 4 sierpnia 2009

Yosemite!


Wyjazd do Yosemite jak do tej pory był jednym z jaśniejszych punktów tych wakacji. Ale zacznijmy od początku:


Wszystko zawdzięczamy Mark'owi, który zaproponował hiking w Yosemite i spróbował go zorganizować. Słowo spróbował jest tu jak najbardziej na miejscu, bo cały wyjazd był chyba najbardziej chaotycznym przedsięwzięciem w jakim brałem udział :D Wystarczy wspomnieć że niektórzy ludzie, którzy byli odpowiedzialni za dość jasno określone zagadnienia (np. jedzenie, dojazd), nie dali rady sprostać zadaniu, i albo zrezygnowali z wycieczki, albo po prostu przestali odpisywać na maile 2 dni przed wyjazdem ;) Osobiście razem z znajomą rozsadzaliśmy ludzi po samochodach w nocy z czwartku na piątek, kiedy w sobotę rano mieliśmy wyjeżdżać. Niby nic wielkiego się nie stało, ale wyjazd był teoretycznie rozplanowany od tygodnia, a jeszcze w piątek w południe nie było wiadomo jak 28 osób dokładnie zabierzemy do Yosemite ;)

Tak czy inaczej, razem z chłopakami wypożyczyliśmy samochód (będąc szczerym, Grzesiek wziął to głównie na swoje barki), zabraliśmy jeszcze dwóch internów i w piątkę ruszyliśmy w sobotę rano na wschód od zatoki. Droga się specjalnie nie dłużyła, za to serwowała na prawdę ładne widoki, z których mogłem czerpać do woli, jako że tym razem nie byłem kierowcą, a pilotem (głupio do brzmi... hm?). Wydrukowana droga z Google Maps 'ów - lokalny patriotyzm - była na tyle dokładna że bez przygód dotarliśmy na miejsce, gdzie po zapłaceniu $20 za wjazd do parku, dostaliśmy kilka ulotek i mapę. Na spotkanie w Sentinel Beach dotarliśmy jako pierwsi punktualnie o 12.00. Od razu po przybyciu dostaliśmy nagrodę za znoje podróży, bo niedaleko naszego parkingu pojawił się mały niedźwiadek. Znów, wydawałoby się że nic wielkiego, ale powagi tej chwili dodał turysta, który stwierdził że mamy wielkie szczęście, bo on jest w Yosemite już dziewiąty raz, a niedźwiedzia udało mu się zobaczyć po raz pierwszy. Po zwiedzeniu okolicy i próbach skontaktowania się z resztą ekipy, stwierdziliśmy że sami wyruszymy na szlak, zanim jednak się wybraliśmy, czterdzieści minut po czasie dojechał drugi samochód. I tak kolejne ponad dwie godziny spędziliśmy na witaniu się z coraz to nowymi, dojeżdżającymi właśnie autami, jedząc kolejne lunch'e - bo wszak każdy po podróży chciał się posilić. W końcu jednak w okolicach godziny 15 udało się wyruszyć na szlak. Wybraliśmy wspólnymi siłami podobno najpopularniejszy szlak Yosemite Valley, czyli Mist Trail. Z Grześkiem i Krzyśkiem od razu wybiliśmy się na czoło wycieczki, żeby odreagować nasze trzygodzinne nic-nie-robienie, i tak już pozostało. Po niecałej godzinie zostaliśmy już tylko w czwórkę z Sagarem, narzucając dość żwawe tempo. Udało nam się zobaczyć tego dnia Vernall Fall, który poprzez ciągle unoszące się w powietrzu kropelki wody, spowodował powstanie tej prześlicznej "łąki", oraz Nevada Fall, którego szczyt był naszym maksimum na ten dzień. Sam szlak prowadzi aż do słynnego Half Dome , ale na ukończenie go i zejście z powrotem trzeba podobno blisko dziesięciu godzin, których tego dnia nie mieliśmy. Na szczycie Nevada Fall napełniliśmy butelki wodą, nacieszyliśmy się widokiem i trzeba było wracać. Schodząc (a prawdę mówiąc zbiegając) w dół, spotykaliśmy naszych ludzi próbujących również osiągnąć zdobyty przez nas cel, jak i tych którzy mieli tego dnia znacznie mniejsze ambicje. Co najważniejsze , udało się zebrać z powrotem w umówionym miejscu na wieczorne biwakowanie :) A impreza wyszła nam super - rozpaliliśmy ognisko, zrobiliśmy kiełbaski, zasmażane "kanapki" (tak to nazwijmy), a nawet ugotowaliśmy na ogniu makaron i podgrzaliśmy skomponowany wcześniej z półproduktów sos. Do tego oczywiście nie zabrakło również innych niezbędnych do "swobodniejszej" atmosfery produktów, i w efekcie zabawa była przednia :)

Dnia następnego, obolali z powodu wczorajszych górskich podbojów (i nie tylko) nie mieliśmy już sił na zaliczanie kolejnych szlaków. Wybraliśmy więc spokojny "rafting" po rzece, która tą dolinę wyrzeźbiła. Udało nam się jakoś zebrać i wyruszyć, a nie wspominałem że nocowaliśmy po 3 różnych campingach, a z zasięgiem komórek było słabo. Zdziwieni trochę jak się poznajdywaliśmy, wynajęliśmy pontony i z radością zrobiliśmy z nich użytek :) Nasz spływ trwał około cztery godziny, uwzględniając postoje na plażach, przeciąganie pontonu przez co płytsze odcinki, i grupowe postoje na mieliznach, z których zbyt szybko nie chciało nam się ruszać. Ot, trochę jachtowo-śródlądowy klimat, tyle że podczas żeglowania rzadko można oglądać tak piękne, górskie widoki. Po dopłynięciu na miejsce, wrzuciliśmy pontony na firmową ciężarówkę, sami zaś odjechaliśmy podstawionym autobusem. Ostatnie chwile w Yosemite zeszły na pożegnalnym lunchu, złożonym z jedzenia, którego nie daliśmy rady zjeść dnia poprzedniego i rano. Posiliwszy się, zebraliśmy się drogi, aby po kliku godzinach oglądania amerykańskich krajobrazów (a przynajmniej z mojej perspektywy tak ta podróż zbiegła ;) ), dotrzeć o 21 z powrotem do Mountain View. Był to na prawdę fenomenalnie spędzony czas :)

Reszta zdjęć powędrowała ostatecznie na Picasę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz