środa, 5 sierpnia 2009

Paintball Revisited!

Głosy aby wybrać się ponownie na paintball pojawiły się praktycznie od razu po ostatniej grze. Znalazł się na szczęście również i człowiek, który postanowił coś z tym zrobić :) Po kilku mailach na grupę dyskusyjną udało się zorganizować średniej wielkości grupkę, aby znów postrzelać w siebie farbą, biegać od przeszkody do przeszkody, czołgać się, skradać i planować jak rozgromić wroga. W efekcie blisko dwudziestu google'owych internów (co przy poprzednich 80 nie robi wrażenia) stawiło się w pierwszy sobotni poranek sierpnia na polach Los Gatos Pursuit. Tym razem nie było nas dość aby wynająć pole dla siebie, więc szybkie spojrzenia powędrowały w stronę naszych dzisiejszych współgraczy. A było na co popatrzeć... Zdecydowana większość ubrana była w wojskowe mundury albo specjalne stroje do paintballa, co w połączeniu z ich markerami - replikami prawdziwych karabinów w skali 1:1 - tworzyło już dość przerażający obraz. Na pocieszenie kierujący rozgrywką wykalibrowali wszystkim markery na podobną moc, co tylko trochę nas podniosło na duchu ;) Zostaliśmy wymieszani i podzieleni w dwa teamy. Na pewno tym razem z naszej perspektywy trochę mniej się działo - trudno oczekiwać że będziemy mogli znów wykonywać tak ciekawe i skuteczne akcje, kiedy po drugiej stronie barykady stoją ludzie którzy grają co weekend. Mimo to, nie zrażaliśmy się tym faktem i po prostu się dobrze bawiliśmy. A wystarczy starać się robić coś więcej niż ukryć się za przeszkodą na całą rozgrywkę, aby na pewniaka mieć super ubaw, dużo emocji, i... może kilka siniaków ;) Ale dzięki adrenalinie, to się okazuje już po rozgrywce :)

wtorek, 4 sierpnia 2009

Yosemite!


Wyjazd do Yosemite jak do tej pory był jednym z jaśniejszych punktów tych wakacji. Ale zacznijmy od początku:


Wszystko zawdzięczamy Mark'owi, który zaproponował hiking w Yosemite i spróbował go zorganizować. Słowo spróbował jest tu jak najbardziej na miejscu, bo cały wyjazd był chyba najbardziej chaotycznym przedsięwzięciem w jakim brałem udział :D Wystarczy wspomnieć że niektórzy ludzie, którzy byli odpowiedzialni za dość jasno określone zagadnienia (np. jedzenie, dojazd), nie dali rady sprostać zadaniu, i albo zrezygnowali z wycieczki, albo po prostu przestali odpisywać na maile 2 dni przed wyjazdem ;) Osobiście razem z znajomą rozsadzaliśmy ludzi po samochodach w nocy z czwartku na piątek, kiedy w sobotę rano mieliśmy wyjeżdżać. Niby nic wielkiego się nie stało, ale wyjazd był teoretycznie rozplanowany od tygodnia, a jeszcze w piątek w południe nie było wiadomo jak 28 osób dokładnie zabierzemy do Yosemite ;)

Tak czy inaczej, razem z chłopakami wypożyczyliśmy samochód (będąc szczerym, Grzesiek wziął to głównie na swoje barki), zabraliśmy jeszcze dwóch internów i w piątkę ruszyliśmy w sobotę rano na wschód od zatoki. Droga się specjalnie nie dłużyła, za to serwowała na prawdę ładne widoki, z których mogłem czerpać do woli, jako że tym razem nie byłem kierowcą, a pilotem (głupio do brzmi... hm?). Wydrukowana droga z Google Maps 'ów - lokalny patriotyzm - była na tyle dokładna że bez przygód dotarliśmy na miejsce, gdzie po zapłaceniu $20 za wjazd do parku, dostaliśmy kilka ulotek i mapę. Na spotkanie w Sentinel Beach dotarliśmy jako pierwsi punktualnie o 12.00. Od razu po przybyciu dostaliśmy nagrodę za znoje podróży, bo niedaleko naszego parkingu pojawił się mały niedźwiadek. Znów, wydawałoby się że nic wielkiego, ale powagi tej chwili dodał turysta, który stwierdził że mamy wielkie szczęście, bo on jest w Yosemite już dziewiąty raz, a niedźwiedzia udało mu się zobaczyć po raz pierwszy. Po zwiedzeniu okolicy i próbach skontaktowania się z resztą ekipy, stwierdziliśmy że sami wyruszymy na szlak, zanim jednak się wybraliśmy, czterdzieści minut po czasie dojechał drugi samochód. I tak kolejne ponad dwie godziny spędziliśmy na witaniu się z coraz to nowymi, dojeżdżającymi właśnie autami, jedząc kolejne lunch'e - bo wszak każdy po podróży chciał się posilić. W końcu jednak w okolicach godziny 15 udało się wyruszyć na szlak. Wybraliśmy wspólnymi siłami podobno najpopularniejszy szlak Yosemite Valley, czyli Mist Trail. Z Grześkiem i Krzyśkiem od razu wybiliśmy się na czoło wycieczki, żeby odreagować nasze trzygodzinne nic-nie-robienie, i tak już pozostało. Po niecałej godzinie zostaliśmy już tylko w czwórkę z Sagarem, narzucając dość żwawe tempo. Udało nam się zobaczyć tego dnia Vernall Fall, który poprzez ciągle unoszące się w powietrzu kropelki wody, spowodował powstanie tej prześlicznej "łąki", oraz Nevada Fall, którego szczyt był naszym maksimum na ten dzień. Sam szlak prowadzi aż do słynnego Half Dome , ale na ukończenie go i zejście z powrotem trzeba podobno blisko dziesięciu godzin, których tego dnia nie mieliśmy. Na szczycie Nevada Fall napełniliśmy butelki wodą, nacieszyliśmy się widokiem i trzeba było wracać. Schodząc (a prawdę mówiąc zbiegając) w dół, spotykaliśmy naszych ludzi próbujących również osiągnąć zdobyty przez nas cel, jak i tych którzy mieli tego dnia znacznie mniejsze ambicje. Co najważniejsze , udało się zebrać z powrotem w umówionym miejscu na wieczorne biwakowanie :) A impreza wyszła nam super - rozpaliliśmy ognisko, zrobiliśmy kiełbaski, zasmażane "kanapki" (tak to nazwijmy), a nawet ugotowaliśmy na ogniu makaron i podgrzaliśmy skomponowany wcześniej z półproduktów sos. Do tego oczywiście nie zabrakło również innych niezbędnych do "swobodniejszej" atmosfery produktów, i w efekcie zabawa była przednia :)

Dnia następnego, obolali z powodu wczorajszych górskich podbojów (i nie tylko) nie mieliśmy już sił na zaliczanie kolejnych szlaków. Wybraliśmy więc spokojny "rafting" po rzece, która tą dolinę wyrzeźbiła. Udało nam się jakoś zebrać i wyruszyć, a nie wspominałem że nocowaliśmy po 3 różnych campingach, a z zasięgiem komórek było słabo. Zdziwieni trochę jak się poznajdywaliśmy, wynajęliśmy pontony i z radością zrobiliśmy z nich użytek :) Nasz spływ trwał około cztery godziny, uwzględniając postoje na plażach, przeciąganie pontonu przez co płytsze odcinki, i grupowe postoje na mieliznach, z których zbyt szybko nie chciało nam się ruszać. Ot, trochę jachtowo-śródlądowy klimat, tyle że podczas żeglowania rzadko można oglądać tak piękne, górskie widoki. Po dopłynięciu na miejsce, wrzuciliśmy pontony na firmową ciężarówkę, sami zaś odjechaliśmy podstawionym autobusem. Ostatnie chwile w Yosemite zeszły na pożegnalnym lunchu, złożonym z jedzenia, którego nie daliśmy rady zjeść dnia poprzedniego i rano. Posiliwszy się, zebraliśmy się drogi, aby po kliku godzinach oglądania amerykańskich krajobrazów (a przynajmniej z mojej perspektywy tak ta podróż zbiegła ;) ), dotrzeć o 21 z powrotem do Mountain View. Był to na prawdę fenomenalnie spędzony czas :)

Reszta zdjęć powędrowała ostatecznie na Picasę.

sobota, 1 sierpnia 2009

San Francisco - Wrażenia

Dziś miał być wielki dzień dla bloga, jako że miał ukazać się wpis obejmujący mini-wypad do San Francisco i weekendową wycieczkę do Yosemite. Tym samym, miał zakończyć się okres nadrabiania zaległości. Tak jednak się nie stanie, gdyż dość dużo w dzisiejszy wieczór czasu zeszło na Skype'ową konferencję z Szymonem i Karolem na temat naszego RTW. Ale dobrze się stało, dość precyzyjnie określiliśmy plan na dwa pierwsze punkty podróży, czyli Wyspę Wielkanocną i Polinezję Francuską. Część noclegów została już zarezerwowana, a część trzeba znaleźć. Odpowiedzialności podzielone, ja mam spróbować załatwić jacht na dwa dni żeglowania w okolicach Bora-Bora. Gdyby się udało, można by powiedzieć że każdy z nas miałby już "raj na ziemi" zaliczony, bo mówi się że tylko przy użyciu łodzi można w pełni doświadczyć piękna tych wysp... rozmarzyłem się, będę próbował :) Tak więc, ustawiliśmy trochę rzeczy związanych z podróżą, ale za to na opisanie Yosemite sił już nie starczyło. Opisałem za to dość szczegółowo kilka godzin spędzonych w SF, podczas których nie specjalnie się coś działo, ale przecież nie zostawię bloga bez wpisu na weekend ;) Zdradzę że w ten weekend będą dwa dość fajne wydarzenia. W sobotę mamy "paintball revisited", tym razem postaram się o bardziej szczegółowe zdjęcia. A w niedzielę - trochę się boję to powiedzieć, jako że nie do końca się z tym oswoiłem - uczę się latać na lotni :D... czekajcie na wpisy ;)

W sobotni poranek 18 lipca, wybrałem się razem z współlokatorami do najbliższej stacji Caltrain'a (a jest to taki lokalny pociąg, który pędzi przez całą dolinę krzemową, kończąc bieg w San Francisco). Którym podjechaliśmy do BART'a (który znów jest trochę innym pociągiem), kończąc przejazd po ponad godzinie w okolicach centrum miasta. Z rzeczy, które zostały mi przez siostrę zarekomendowane, zdecydowaliśmy się najpierw udać na posiłek do Chinatown. Krótka analiza mapy i po kilku przecznicach jesteśmy. I jak wrażenia, chciało by się zapytać? Otóż mieszane. Z jednej strony spodziewałem się czegoś istotnie bardziej zjawiskowego, a znalazłem kupkę kolorowych domków, z których część architektonicznie faktycznie do nazwy dzielnicy pasowała. Do tego dołożyć można czerwone lampiony zawieszone nad ulicą. Cóż... człowiek się chyba zmanierował za bardzo ;) Ale cóż, kupiliśmy pocztówki i szukamy knajpki. Okrążyliśmy Chinatown szukając i nie mogąc się zdecydować, ale w końcu znaleźliśmy coś co spełniało postawione wymagania (nie fast-food, dużo ludzi w środku, dobra intuicja) i zdecydowaliśmy się wejść. Dobraliśmy sobie stolik, podano nam herbatkę i menu. I w tym momencie chciałbym uprzedzić - po trochu był to taki chiński bar mleczny :D, a więc menu był w postaci zalaminowanych kartek A4 wypełnionych dość gęstym druczkiem, na szczęście częściowo również angielskim. Co nie było takie znów oczywiste, jako że reszta klientów angielskiego w tej knajpce nie używała. Przyjęliśmy standardową strategię, czyli wybrać "lokalny specjał", którym w tym wypadku było jakieś danie z długim opisem, podawane tylko dla 2 lub więcej osób. Akurat pasuje, bierzemy. To co dostaliśmy, to była seria 4 dań, z których pierwsze było swego rodzaju "zakąską", a z pozostałych trzech, każde jedno na 3 osoby by wystarczyło... Nie muszę wspominać że objedliśmy się zdecydowanie za bardzo. Dla ciekawskich wspomnę, że przystawką były jakieś przysmażane pierożki, a następnie dostaliśmy na różne sposoby przyrządzone drób, wieprzowinę i wołowinę. I jeszcze jeden ciekawy wniosek: Chińczyki w Warszawie są smakowo raczej bliskie oryginału, choć oczywiście trochę mniej czuć w nich "kuchnię domową" ;) Następnie spacer na Union Square, próba zrobienia zakupów w wykonaniu Grześka. Nieudana, idziemy w stronę portu, gdzie od samego początku są ładne widoki za równo na centrum jak i na Alcatraz i Angel Island. Warto w tym miejscu wspomnieć że San Francisco ma jako miasto na prawdę super klimat, ciężko takie rzeczy opisać ale czuć to doskonale. Zespoły rockowe grające na chodniku, ta specyficzna architektura, a do tego wielkomiejski luz w połączeniu z serdecznością tego najbardziej tolerancyjnego z miast USA. Ale wracając, urządzamy sobie raczej długi spacer wzdłuż wybrzeża, dochodząc w końcu do przystani jachtowej i "centrum rozrywki" Pier 39. Ja oczywiście musiałem spędzić część czasu przeglądając keję, ale nic super ciekawego nie znalazłem. W większości dość starawe jachty, ale za to widać że przystosowane na walkę z żywiołem solidniej niż jednostki które np. czarterujemy w Chorwacji. Nic dziwnego, dopłynąć tutaj oznacza raczej kawał drogi w oceanicznych warunkach. Następnie jeszcze zerkneliśmy na słynne platform na których w porcie wylegują się lwy morskie (Fajne toto), i już zbieramy się do powrotu do centrum. Tym razem motywacji na spacer nie starczyło, więc trafił nam się autobus z wygadaną Murzynką za kierownicą, która na pytanie co z naszą resztą z pieniędzy ze bilety, raczyła dać wykład o tym jak to jest w San Francisco... Ale akurat tego popołudnia było tak, że mimo usilnych starań nie udało nam się znaleźć knajpki z drinkiem i czymś na kolację, ale znaleźliśmy coś innego. Jedna ulica oddziela wielkomiejskie i wyrafinowane centrum od (może to za mocne porównanie) slumsopodobnej dzielnicy. Na krótką chwilę SF straciło trochę z swojego blasku. Na kolację Burger King, a obiecany sobie drink już w Mountain View.

czwartek, 30 lipca 2009

Life of a Noogler

Ten post, będący nieznacznie poprawionym sprawozdaniem napisanym 12 lipca, miał ukazać się już wczoraj, ale naszły mnie wątpliwości ile informacji stricte googlowych należy zostawić, a ile powinienem wyciąć. Poradzono mi żebym najlepiej w ogóle słowa ,,Google'' nie używał na blogu, co jednak nie specjalnie mi się podobało (na pewno z chęcią coś jednak na ten temat byście przeczytali, prawda?). W efekcie tych wydarzeń odnalazłem specjalną grupę Googlers'ów (sic!) odpowiedzialną za porady na temat (nie)stosownych informacji jakie na prywatnych blogach można o Google zamieścić. Choć brzmi to trochę paranoicznie, dobrze że tak się stało. Okazało się że zupełnie nie ma się czym przejmować, tak długo aż nie będę pisał o czymś na prawdę tajnym. Słowo confidential jest tu chyba jednak nadużywane.

Ostatnie 2 tygodnie od czasu poprzednich moich "wypocin" minęły głównie pod znakiem różnych wykładów, szkoleń, laboratoriów, grupowych spotkań z ważnymi osobami i na wgryzaniu się w sprawy zespołu i projektu nad którym spędzę kolejne 10 tygodni - choć na to ostatnie akurat czasu było najmniej ;) Na szczęście było to przewidziane z góry, nikt nie ukrywał że przez pierwsze 2 tygodnie nikt nie będzie ode mnie wymagał produktywności. Z tego też powodu niestety zdjęcia nie są zbyt urozmaicone - poproszono nas o niewykonywanie zdjęć wewnątrz budynków i na eventach googlowych. Zresztą większość rzeczy o których w firmie się rozmawia jest poufne i nie specjalnie można o tym mówić poza Googlem. W szczególności wszelkie informacje o aktualnie prowadzonych projektach, szczegółowe dane o mocy obliczeniowej, ilości maszyn, ich pojemności, rozmieszczenie data-center, algorytmy wyszukiwania itp. itd, są tajne i na każdym kroku się to powtarza. Co ciekawe, powtarza się to między innymi dlatego że przez pierwsze dwa tygodnie na temat większości tych zagadnień mamy wykłady razem z regularnymi pracownikami, zaczynającymi właśnie pracę. Zresztą nawet gdy już pierwsze dni miną, to co tydzień jest do wyboru blisko tysiąc tech-talków - cytując mojego opiekuna, który oczywiście troszkę przesadził, ale nie aż tak bardzo ;) Tech-talki to spotkania poświęcone konkretnemu zagadnieniu, gdzie pewien zespół prezentuje efekty swojej pracy, a po prezentacji można zadawać pytania i dyskutować na kwestie związane z projektem. Oczywiście można na to wszystko spojrzeć z przymrużeniem oka, ale firma na prawdę jest ciekawa - panuje zasada że nie ma wewnątrz firmy informacji tajnych, za to nie powinno się o większości mówić po wyjściu z pracy. Normą jest dosiadanie się do kogoś przy śniadaniu/obiedzie/kolacji i standardowym pytaniem jest "nad czym pracujesz?". A można porozmawiać z ludźmi pracującymi nad na prawdę ciekawymi i nowatorskimi projektami. Wszystko to stwarza bardzo duże możliwości rozwoju swoich zawodowych umiejętności, bo poza szkoleniami mamy do dyspozycji dużą bazę tutoriali (czyli... "samouczków") na temat wytwarzania oprogramowania i różnych technologii. Co oczywiście w korporacjach jest standardem, ale efekt skali jest dostrzegalny :) Co więcej, nie tylko dostępność tych materiałów jest ważna, bo istotnie pracuje się tutaj zgodnie z zasadami o których można głównie poczytać w książkach o inżynierii oprogramowania, natomiast ciężko by w Polsce znaleźć firmę która na prawdę wdraża u siebie takie praktyki. Co do inżynierii zresztą - mam tutaj tytuł Software Engineering Intern ("Inżynier Oprogramowania - Praktykant"?), czyli mogę się nareszcie pozbyć kompleksów związanych z moimi studiami, po których nie mam absolutnie możliwości dostania tytułu inżyniera ;)

Muszę chwilę popisać o tym, o czym wszędzie jest dużo szumu, czyli o posiłkach ;) Jest na prawdę niesamowicie. Na początku można wręcz odnieść wrażenie (czy mylne? - nie jest to do tej pory dla mnie jasne) że nie ma drugiej tak mocno skoncentrowanej na jedzeniu społeczności :) Na terenie Googleplexu (tak się nazywa siedziba) jest bodajże 18 restauracji o różnych profilach. Serwują jedzenie praktycznie non stop, rano są śniadania, półtorej godziny po zakończeniu śniadań zaczynają się lunch'e, a pod koniec dnia serwowane są dinner'y. A jeść można praktycznie wszystko: są miejsca nastawione na zdrową żywność, gdzie głównie podawane są warzywa i owoce, jest restauracja z amerykańskim jedzeniem (ciężkie...), niedaleko mojego budynku jest również knajpka śródziemnomorska, a osobiści bardzo chętnie jadam w meksykańskiej. W odróżnieniu od już wymienionych, przynajmniej połowa stara się oferować większą gamę potraw, a wtedy można na jednym talerzu umieścić sobie np. sushi, coś z kuchni indyjskiej, bardzo dobrą pizzę, różne sałatki, i praktycznie... wszystko czego dusza zapragnie. No... może poza schabowym z ziemniakami, którego jeden z moich współlokatorów bezskutecznie poszukuje po kampusie od pewnego czasu (Krzysiek - pozdrawiam!) ;) Większość działa na zasadzie szwedzkiego stołu, za wyjątkiem miejsc gdzie ma się decyzję co ma znaleźć się w potrawie - np. w restauracji meksykańskiej sami komponujemy swoje burrito/tocadę/quesadillę z blisko 20 składników i kilku sosów :) Co gorsze - na restauracjach świat się nie kończy, bo przy każdym open-space'ie jest do tego tak zwana micro-kitchen, gdzie można wziąć sobie z lodówki colę, sprite, mountain dew, reb-bull'a, czy cokolwiek innego, do tego jakieś przekąski, które starają się nie być aż tak nie zdrowe jak by mogły być - czyli batoniki z musli, orzechy, chipsy -wszystko w mirę możliwości low-fat ;)- można też kawę sobie zrobić, co niestety jest nietrywialne jako że (na przykładzie mojego budynku) jest np. 5 maszyn do parzenia/mielenia i robienia innych czynności związanych z kawą... Chciałem zasięgnąć pomocy u opiekuna, ale on mimo że pracuje już ponad 3 lata, umie obsługiwać tylko maszynę do espresso, a nawet do przejęcia tej wiedzy nie miałem dość wytrwałości, więc chodzę piętro niżej gdzie jest prostszy automat :) (stan rzeczy na dzień 30 lipca: Kilka dni temu się zepsuła maszyna na dole, musiałem nauczyć się robić espresso ;) ) Tyle na temat jedzenia, a żeby to wszystko zrównoważyć dostaliśmy na prawdę dobre rowery żeby dojeżdżać do pracy, duże i dobrze wyposażone siłownie, tak zwane endless-pools - czyli niekończące się baseny (płynie się w ciągłym "prądzie"), boiska do gier zespołowych, stoły do bilardy, piłkarzyków, ping-ponga i inne takie ;) Myślę że ogarnięcie tego wszystkiego zajmie na prawdę dużo czasu, tym bardziej że jest ciągłe napięcie żeby usiąść i coś konstruktywnego w końcu zrobić w tej pracy ;)

Wszystko to ma swoją cenę, czyli poza pracą czasu już praktycznie nie ma - choć nie znalazłem nikogo kto bym się jak na razie tym martwił. Wychodzimy rano, wracamy po 20, czasem tylko sił starczy na obejrzenie jakiegoś filmu na laptopie, i kładziemy się spać na nasze dmuchane materace z wall-martu ;) Już teraz jestem świadomy że jak tylko wrócę z tych praktyk i miesiąca tułaczki jedną z większych radości będzie wyspanie się na normalnym łóżku ;) W poprzedni weekend poza zwiedzaniem najbliższych okolic i dłuższą wycieczką rowerową nad zatoką San Francisco na nic już sił nie starczyło, w aktualny weekend główną atrakcję był sobotni paintball zorganizowany przez Google :) A było to na prawdę fajne przeżycie - wszyscy zgromadzeni interni (czyli praktykańci) byli podzieleni w cztery grupy po 18 osób i na zmianę rozgrywaliśmy różne "gry". Były proste kill-all, były różnego rodzaju capture-the-flag, były zdobycie terenu bronionego przez zespół przeciwny, czyli na prawdę rozmaitość :) Posiadając zespół złożony z 18 osób na prawdę co mecz dyskutowaliśmy zawzięcie nad strategią - podzieliliśmy się w podgrupy 4-5 osobowe, każda miała swoją nazwę i realizowała określone zadania: flanki próbowały zakraść się od tyłu i wyniszczać wroga od wewnątrz, zespół centralny atakował od przodu zasypując zdezorientowanego wroga gradem kul, i odwracając uwagę od przemykających z lewej i prawej flank, w capture-the-flag byli też biegacze, którzy na początku rozgrywki starają się jako pierwsi zdobyć flagę, którą potem wszystkimi siłami trzeba umieścić w bazie wroga. Wszystko działo się na względnie dużej powierzchni lasu z wzgórzami, małymi wąwozami, poobalanymi drzewami i dużą ilością różnych drewnianych konstrukcji, siatek, schronów itp. Szczególnie dobrze wspominam ostatnią rozgrywkę, kiedy osłaniany przez jednego z kolegów po kolei podkradałem się do schowanych za schronami przeciwników (którzy akurat obstrzeliwani przez ochraniającego mnie kolegę przez chwilę nie wyglądali na zewnątrz) i wyskakiwałem zza ich schronów mierząc w nich markerem i wykrzykując "Surrender"!, co oznaczało dla nich upokarzający koniec gry :) Emocje podczas podczołgiwania się pod bazę wroga na prawdę przednie :)

wtorek, 28 lipca 2009

Dni ostatnie, dni pierwsze

Dziś mamy kolejne nadrabianie zaległości:

Ostatnie dni w Polsce były bardzo intensywne, zbiegały na zaliczeniu jak największej ilości przedmiotów, pożegnalnych spotkaniach z przyjaciółmi, i przygotowywaniu sobie jak najlepszego gruntu w USA. Na liście TO-DO na korkowej tablicy widniało kilkanaście pozycji, które z dnia na dzień były wykreślane. Mieszkanie w USA, ubezpieczenia, jakieś sprawy z programem Work&Travel, licencjat, nowa bateria do laptopa, konto w dolarach, soczewki kontaktowe na czas nieobecności w Polsce i wiele innych pozycji o których już całe szczęście zapomniałem. Wszystko oczywiście w chwilach "wolnych" od pisania projektów i uczenia się do egzaminów. Czas mimo to, a może właśnie dlatego, płynął dalej i zanim się obejrzałem wyjechałem na ostatni weekend do domu, aby spędzić ostatnie chwile z rodziną, następnie poniedziałek pod znakiem załatwiania ostatnich spraw i pakowania, 3 godziny snu, podwózka na lotnisko w wykonaniu Macieja (dzięki!) i już byłem w samolocie do Londynu. Zaczęło się coś co najpewniej będę pamiętać przez długi czas.

Na Heathrow czekał już na mnie Szymon. Mieliśmy 5h do kolejnego lotu, więc wskoczyliśmy w metro aby odbyć zaplanowaną wcześniej mini-wycieczkę. Metro trochę rozczarowuje, okazuje się że fakt że do wielu rzeczy, jako kraj, doszliśmy znacznie później ma też swoje zalety :) Późniejsze doświadczenia nakazują choćby wspomnieć o amerykańskim systemie bankowym, innym przykładzie na potwierdzenie tej prostej teorii. W każdym razie po 40 minutowej podróży dotarliśmy na miejsce i zrobiliśmy szybkie tourne po lokalnych atrakcjach: Buckingham Palace, Westminster Abbey, Big Ben i gmach parlamentu, szybki burger w McDonaldzie, London Eye, Trafalgar Square, i ostatecznie metro z Piccadilly Circus z powrotem na Heathrow. Z tej wycieczki na pewno będzie kilka ładnych zdjęć, ale pojawią się z jeszcze większym opóźnieniem, jako że ja swoim aparatem robił zdjęcia Szymonowi, a on z wzajemności robił zdjęcia mi, swoim. W ten prosty sposób nikt z nas w miesiąc później nie ma jeszcze swoich zdjęć ;)

Lot do Los Angeles minął bardzo szybko i przyjemnie. Samolot oferował każdemu pasażerowi rozrywki multimedialne, czyli filmy z dużej kolekcji obejmującej wydawało by się niezliczoną ilość pozycji, podobnie z albumami muzycznymi, prezentacje multimedialne, filmiki i ciekawostki o Nowej Zelandii, a nawet proste gry zręcznościowe sprzed epoki. Jeżeli dołożyć do tego dobre posiłki i nieprzespaną noc, nie trudno uwierzyć że podróż się nie dłużyła. W Los Angeles wieczorna przesiadka do San Jose, tym razem samolot już dużo mniejszy, a i lot proporcjonalnie krótszy. W San Jose wylądowaliśmy na dziesięć minut przed północą, znaleźliśmy taksówkę i niedługo później stanęliśmy pod drzwiami recepcji, gdzie odebrać mieliśmy kluczyki do mieszkania, które Szymon będzie wynajmował przez czas praktyk. Bez większych komplikacji po pół godzinie położyliśmy się na podłodze pustego mieszkania, aby zakończyć ten, tym razem już nie tylko metaforycznie, długi dzień.

Zaraz po przylocie, jako że przybyliśmy na miejsce jako pierwsi z licznej ekipy intern'ów z UW, wynajęliśmy dużego Pickupa (sześcioosobowy Dodge RAM 1500) aby zapewnić sobie jakiekolwiek możliwości działania. Czas następnie schodził na załatwianie wszelkich spraw związanych z mieszkaniem dla mnie, Grześka, i Krzyśka (w odróżnieniu od mieszkania wynajmowanego przez Szymona), które należało znaleźć i wynająć. Proszę tylko nie oceniać zbyt pochopnie i zbyt surowo, umowę o wynajem mieszkania podpisaliśmy długo przed przylotem, niestety w ostatniej chwili istotnie zmieniono nam warunki finansowe i postanowiliśmy poszukać czegoś na miejscu. W kolejnych dniach przyjeżdżała reszta ekipy z naszego uniwersytetu, więc jeździło się na lotnisko, załatwiało konta bankowe i telefony amerykańskie, a Szymon w wolnym czasie zwoził meble do swojego mieszkania. W piątek, 3 dni po moim przylocie, zasiedliliśmy z Grześkiem i Krzyśkiem właśnie wynajęte mieszkanie, aby weekend spędzić na poszukiwaniu na craigsliście mebli i zwożeniu ich do "nowego domu". W poniedziałek pierwszy dzień w Google.

Początki

Na dużą rzecz zaczęło się zanosić kiedy przechodząc przez korytarz wydziału spotkałem Karola, który zapytał mnie czy nie chciałbym po praktykach w Google odwiedzić Bora Bora i kilku innych wysp Polinezji Francuskiej. Odpowiedziałem umiarkowanym optymizmem, że chętnie, ale kończę praktyki dużo później niż on, a i sam pomysł wyglądał trochę na słomiany zapał. Przez następne dni zaczęliśmy jednak rozmawiać o tej podróży, która rysowała się coraz odważniej i trochę nieosiągalnie, mimo to, postanowiłem się w ten projekt zaangażować. Udało się przestawić praktyki, aby zakończyć w bardziej standardowym terminie, i była droga wolna aby rozpocząć planowanie.


A było co planować... Wśród miejsc które chcieliśmy odwiedzić przewijały się Polinezja Francuska, Hawaje, Wyspa Wielkanocna, Chile, Nowa Zelandia, Australia, i Singapur. W końcu spotkaliśmy się w trójkę w jednej z sal wydziału aby znaleźć sensowny pod względem turystycznym i finansowym plan. Obok tej notki zamieściłem ciekawe zdjęcie - notatkę z pierwotnym planem naszej podróży, który się zmaterializował po 3 godzinach dyskusji i sprawdzania cen i dostępności lotów.

Na zdjęciu tym widać:
  1. HNL - Honolulu (Hawaje)
  2. OGG - Maui (Hawaje)
  3. PPT - Tahiti (Polinezja Francuska)
  4. IPC - Wyspa Wielkanocna
  5. AKL - Auckland (Nowa Zelandia)
  6. Australia
  7. Singapur
Plan był ambitny, niestety oferta linii lotniczych utrudniała jego realizację. W efekcie nie udało się znaleźć satysfakcjonujących cenowo połączeń. W między czasie do grupy (do tej pory trzy osobowej) dołączył Szymon, a odszedł Krzysztof - pomysłodawca. Razem z Karolem i Szymonem zdecydowaliśmy się na realizację nieco uproszczonej wersji. Zrezygnowaliśmy z Hawajów, jako że jest to coś na kształt zdegenerowanej Polinezji Francuskiej. Na pewno mają lepszą infrastrukturę, ale to jest wręcz argument przeciw nim ;) Odpadł również Singapur, który miał stanowić ciekawy bonus, ale przelot przezeń mocno ograniczał wybór biletów. W ostateczności pozostała Polinezja Francuska, Wyspa Wielkanocna, Nowa Zelandia, oraz Australia.

Pozostało więc kupić bilety, a trzeba się było z tym spieszyć. Kupując bilety "dookoła świata" (czyli wliczając naszą podróż do USA) chcieliśmy zredukować koszty, a każdy dzień opóźnienia przynosił groźbę istotnej podwyżki cen. Rozpoczął się ciężki proces szukania optymalnej oferty. Najpierw wykorzystywaliśmy strony oferujące bilety typu Multi-city etc., w szczególności Kayak.com cieszył się u nas powodzeniem. Gdy nie udało im się spełnić naszych oczekiwań, nastąpił etap dopasowania naszej podróży pod oferowane przez sojusze lotnicze bilety RTW (round the world). Nasza podróż niestety była na tyle skomplikowana że żaden sojusz nie był w stanie pokryć jej swoimi lotami, co implikowało dokupywanie dodatkowych, drogich biletów. Gdy po skorzystaniu z pomocy biura podróży specjalizującego się w wyszukiwaniu biletów dostaliśmy ofertę która przekraczała lekko nasze założenia budżetowe, byłem za skorzystaniem z niej. Chłopaki jednak zdecydowali się na porzucenie tej drogi i kontynuowanie indywidualnych poszukiwań. Jak się okazało, całe szczęście, gdyż Szymon natrafił na informację że Air New Zealand jest jedyną linią lotniczą która jest w stanie zaoferować podróż dookoła świata. Po zgłębieniu tematu okazało się że 90% odległości możemy pokonać właśnie z nimi, a pozostaną do kupienia bilety:
  1. Warszawa - Londyn
  2. Los Angeles - San Jose lub San Francisco
  3. Polinezja Francuska - Wyspa Wielkanocna
Ta opcja kosztowała nas 70% ceny oferty znalezionej przez biuro podróży i z zapasem wpasowywała się w ustalony budżet. Oto powód dla którego do USA z Londynu leciałem samolotem Air New Zealand.

Pierwszy wpis

Aby uczynić moje wakacyjne notki bardziej dostępnymi dla zainteresowanych, w końcu się przełamałem i założyłem bloga. Zawsze podchodziłem z dystansem do tego typu inicjatyw, ale z czasem łagodnieję, więc i na pierwszego bloga nadszedł czas :)

Na tym blogu będą miały miejsce głównie teksty związane z moim wakacyjnym pobytem w USA, praktykami w Google, oraz mini podróżą "dookoła świata" którą zamierzam kontynuować po zakończeniu praktyk. Z góry jednak uprzedzam że rzeczy związanych bezpośrednio z pracą będzie tutaj niewiele, jako że duża część rzeczy nad którymi się tutaj pracuje jest confidential i byłoby nierozważne z mojej strony testować sprawność aktualnego pracodawcy ;)

Na dziś kończę, jako że zrobiło się już dość późno. W najbliższym czasie można się spodziewać przystosowania napisanych wcześniej tekstów do stylistyki bloga, a następnie zabiorę się za kolejne sprawozdania. A na zdjęciu samolot którym przemierzyłem pierwszy ocean - nie długo wyjaśnię dlaczego z Polski do USA leciałem z Air New Zealand :)